sobota, 19 grudnia 2009

świątecznie bajecznie

Wróciłam. Córka marnotrawna przybyła do domu... po to tylko, żeby przepakować się na kolejny wyjazd :) (Swoją drogą, posiadanie trzech, oddalonych o setki kilometrów od siebie szaf nie jest zbyt poręczne gdy człowiek próbuje coś znaleźć; się spakować.)

Ten tydzień to tydzień wielu spotkań i odwiedzin, szaleństwa i prostoty. Takie wspomnienie przeszłości, rozprawianie o teraźniejszości i snucie planów na przyszłość.

Spotkania z Przyjaciółmi są jeszcze bardziej inspirujące niż zwykle. Veeeery positive. I dla odmiany musiałam stawić czoła kilku sytuacjom, gdzie nie mogłam powiedzieć "ale ze mnie szczęściara".
I jest to eufemizm. ;p

W domu pieczenie tradycyjnych pierniczków, bo święta bez nich to nie święta. Powrót do domu to również powrót do zapachów... najs. :)
A teraz "off we go!" na zasłużone wakacje. Trzymajcie kciuki, cobyśmy nie musieli z powodu śniegu czekać na lotnisku za długo. ;)


Wszystkim moim czytelnikom (haha, ale to cudownie brzmi! powrót uświadomił mi, że moje myśli-na-ekran-przelewanie czyta więcej osób, niż sądziłam;]) życzę zdrowych, radosnych Świąt Bożego Narodzenia. Pełnych ciepła, świątecznie domowej atmosfery (o śnieg za oknem już nie musimy się martwić;p) oraz miłości. Nie bójmy się użyć tego słowa.
Niech radość zagości w Waszych serduszkach kochani.

Lots of love,
zmierzająca w stronę Teneryfy,
Inspiracja



P.S. A na deser:
http://www.youtube.com/watch?v=kvHR6iVTutU

http://www.youtube.com/watch?v=nnMZHu4vQ84

http://www.youtube.com/watch?v=6O_mHHGCmvs


http://www.youtube.com/watch?v=CJh9MxTtz3w


http://www.youtube.com/watch?v=A5AwNlRsJrw


http://www.youtube.com/watch?v=bZZJWsux2jU

poniedziałek, 14 grudnia 2009

Warsaw calling, że tak na opak to zatytuuję.

Dwanaście tygodni temu przyjechałam w zupełnie obce mi miejsce, usiadłam przy biurku, przy którym teraz siedzę, podłączyłam komputer i puściłam sobie Joni Mitchell. Both Sides Now.

Zaczęło się od Joni Mitchell i na niej się kończy. Siedzę prawie spakowana, za dwie i pół godziny wstanę i pojadę na lotnisko... Nie do wiary, że to już koniec semestru.
Pojechałam dziś do Londynu, pożegnać się z nim na ten rok.
Czy ja już kiedyś zwerbalizowałam tę myśl, że... Lubię Londyn.

Dziś bardziej niż kiedykolwiek wcześniej dotarło do mnie znaczenie drugiej części myśli Samuela Johnsona. ("When a man is tired of London he is tired of life; for there is in London all that life can afford.") Miasto takiej różnorodności, że nic nikogo nie dziwi. Miasto olbrzymich możliwości, jak się o nim mówi, nowy "Nowy York".
Zadomowiłam się trochę. Zaczynam mieć swoje ulubione miejsca, wspomnienia.
Myślę, że w styczniu będę tu wracać z otwartą głową. Skoro już jestem w "centrum świata";], niezależnie od tego co będzie w przyszłym roku, wykorzystam to. Wykorzystam to teraz. Mądrzej.



...stanęła przed wielką, oświetloną białymi lampkami choinką na Trafalgar Square, spojrzała w górę i pomyślała:
"do zobaczenia za rok, Londynie".

niedziela, 13 grudnia 2009

coraz bliżej...

coraz bliżej, coraz bliżej... coraz bliżej mojego powrotu!

:):):):)

samoloty wydają się dziś latać wyjątkowo nisko.
jakby chciały zgarnąć mnie na swój pokład. ;)

bilans tygodnia

dni: 7
przepracowanych godzin: 44
opuszczonych zajęć na uczelni: 0
obejrzanych musicali w Londynie: 1
(nie)zaśpiewanych koncertów charytatywnych: 1
imprez z "potańcówką"(;]): 1
lunchy z kumpelą przy winku: 1
zbitych kieliszków: 3
wypolerowanych sztućców: tysiące...
obejrzanych odcinków "Sex and the City": z dziesięć co najmniej - do każdego posiłku zjedzonego "u siebie";p
oddane eseje: 1
eseje, które zamierzałam napisać przed świętami, chociaż są dopiero na po świętach, ale czego z jakichś powodów nie zrobiłam: 3
egzaminy z francuskiego: 2
pożegnania: dziesiątki


pozostaje mi tylko jedno pytanie:

...kiedy ja to wszystko zdążyłam zrobić?

sobota, 12 grudnia 2009

o pogodzie słów kilka...

...nie żebym nie miała o czym pisać, ale metaforycznie będzie.
choć i w dosłownym znaczeniu prawdziwie...


wczoraj idąc na zajęcia czułam się tak, jakby od mojego przyjazdu nie minął nawet tydzień. a wszystko za sprawą jasnego nieba, słońca, rześkiego powietrza i śpiewających ptaków. pogoda tutaj naprawdę może wrócić z okropnego A do pięknego B w bardzo szybkim tempie.
i tak wczoraj, płynąc z moim esejem z filozofii pod pachą, z rozpiętym płaszczem, napawałam się powtarzalnością chwili.
czas się cofnął... błąd.

dziś od rana świat spowity był mgłą. w brutalny sposób przypomniało mi się, że to już nie koniec lata, a zimy początek raczej. na egzamin ustny z francuskiego szłam krokiem szybkim, chowając się zachłannie w każdy skrawek mojego płaszcza. przechodząc pod drzewami skraplająca się na gałęziach mgła kapała mi na policzki.
kropla po kropli... niczym łzy.

gdy wracałam, z mlecznej otchłani wyłoniła się rzeka studentów z walizkami i torbami wszelakiej maści.
czas licznych pożegnań. nowych tęsknot.

i tylko na koniec czyjś jeden uśmiech wyczarował mi piękny zachód słońca. żadnej mgły, żadnego deszczu. w mojej półgodzinnej przerwie między zajęciami a pracą przystanęłam przy oknie, zatrzymałam się na chwilę, zamyśliłam... i tylko gdzieś tam w oddali ten piękny zachód słońca. wyciągnęłam rękę w tym kierunku

...i dotknęłam szyby między nami.

czwartek, 10 grudnia 2009

cytat z W.:
"Ty jesteś jak sesja.
trzeba Cię opić."

yyy... dziękuję?
o naiwności moja,
zostaw mnie w spokoju.
http://www.youtube.com/watch?v=GNEcQS4tXgQ

zagadka

jaka jest najlepsza pora na pisanie pracy z filozofii?
trzecia nad ranem!

...przynajmniej taką mam nadzieję. bo to moja jedyna wolna pora.
Deadline tomorrow by 12 o'clock.

P.S. od dzisiaj będę jadła palcami. wypolerowałam w pracy kilka tysięcy sztućców. i już nie mogę na nie patrzeć. (tzn.jest do tego specjalna maszyna, ale do obsługi tejże potrzebny jest człowiek. każdy jeden widelec, nóż czy łyżka hotelowa przeszły dziś przez moje paluszki.)
boję się iść spać, bo pewnie przyśni mi się, że znowu to robię, a wtedy nie odpocznę.

środa, 9 grudnia 2009

tango-myśli



Uwielbiam moje...
tango-myśli.

Przenoszę się wtedy do innego świata.
Gdzie jest ktoś, kto myśli tak jak ja.

poniżej 3 nowe posty hurtem. w promocji ;)

Wieczór idealny.

Dziś miałam cudowny wieczór.
Właśnie taki, na jaki zasługuję.
Musical 'Sister Act' w Londyńskim Palladium. Bardzo brytyjski zwyczaj jedzenia lodów w przerwie. Spacer po Oxford Street pełnej świątecznych lampek. (Wiem, wiszą tam od dawna, ale teraz to ma swój klimat.)

I nie ma żadnego ale.
Godzę się z tym, że nie mogę uzyskać odpowiedzi na wszystkie moje pytania.

Motyle w brzuchu. Moim. Gone.

wtorek, 8 grudnia 2009

nie dałam rady...

źle znoszę zapach starości.

dlatego kiedy wczoraj weszłam do domu spokojnej starości (czy czegoś w tym rodzaju), od razu pomyślałam sobie, że mam nadzieję, że ja nie dożyję takich czasów...
a potem się zaczęło.

przyszliśmy tam z chórem, żeby zaśpiewać repertuar z weekendowych koncertów. pomysł bardzo mi się spodobał, dlatego bez wahania się zgodziłam i przyszłam.
nigdy się po sobie nie spodziewałam tego strumienia świadomości, który na mnie tam spłynął. ani reakcji na niego...

idąc na małe rozśpiewanie minęliśmy taką staruszkę na wózku, którą sanitariusz zwoził na dół na koncert. przywitała się z nami. Ruth ma 105lat...
jaki to ogrom czasu w porównaniu z moimi marnymi dwudziestoma(!). szybko wyłączyłam myśl, która włączyła się po wejściu.

kwadrans później zaczęliśmy. zaśpiewaliśmy pierwszą piosenkę. pod koniec już było mi trudno, oczy zaczynały się szklić. podczas drugiej po prostu się rozpłakałam. schowałam się za chórem i zaczęłam płakać. ja! w miejscu publicznym! płakać!
próbowałam się uspokoić i dołączyć pod koniec utworu. stanęłam znowu razem z chórem. nie dałam rady zaśpiewać nawet jednego pełnego wersu...
nie byłam w stanie patrzeć na naszą publiczność na krawędzi życia i śpiewać jednocześnie radosne kawałki, cieszyć się...
zaraz pomyślałam też o babci, która dziś idzie do szpitala...
nie dałam rady.

w przerwie między utworami wyszłam poszukać łazienki. nie mogłam przestać płakać. coś się takiego stało - i nie umiem tego opisać - że łzy zdawały się nie mieć końca.
wszyscy sanitariusze, którzy mnie mijali pytali czy wszystko ok. wszyscy byli nad wyraz mili. i to mi wcale nie pomagało. stanęłam tuż za drzwiami do sali, w której śpiewała reszta chóru. chciałam chociaż posłuchać...

chwilę później jakiś staruszek wychodził z tej sali - opierając się o chodzik. krok za krokiem, bardzo powoli.
zobaczył mnie. zatrzymał się. ...i wyciągnął dłoń. myślałam, że chce, żeby mu pomóc przejść przez drzwi. chwyciłam jego dłoń, a tymczasem on mnie uścisnął delikatnie i uśmiechnął się.
wywołało to efekt odwrotny do uspokojenia się...

nie wiem, co wydarzyło się wczoraj. nie wiem dlaczego. ale myśl o tym, że to mogą być ostatnie święta dla całej tej pełnej sali nie dawała mi spokoju. (mimo tego, że oni zdawali się być do tego bardzo zdystansowani. puszczali sobie nawzajem oczka i śmiali się śpiewając "...and a happy new year")
myśl o tym, że to zawsze mogą być ostatnie święta dla każdego z nas, dla moich bliskich... a mnie tam nawet nie ma.
myśl o śmierci nagle i niespodziewanie doprowadziła mnie do skraju wytrzymałości.


pod koniec dołączyłam do chóru śpiewającego kolędy. mieliśmy wydrukowane słowa, więc starając się nie myśleć o tym dla kogo śpiewam, nie odrywając wzroku od kartki... jakoś przebrnęłam przez zakończenie naszego występu.

wróciłam do domu, chcąc zadzwonić jeszcze do babci. ale zdałam sobie sprawę, że było już za późno. ah te niekorzystne przesunięcie czasowe.

po ostatnich trzech nocach z rzędu, kiedy nie zasypiałam przed 3rano (raz próbowałam, ale organizm tak mi się poprzestawiał, że nie mogłam zasnąć wcześniej!) oraz po potoku oczyszczających łez poszłam spać o 23. o dziwo, udało mi się zasnąć. nie na długo jednak. 23.45 alarm przeciwpożarowy wyciągnął mnie z łóżka. z początku myślałam, że to już ranek, i że dzwoni budzik... [tak Ewa, nie tylko Wam robią takie niemiłe niespodzianki...]

...i w ten sposób skończył się mój dzień. na całe szczęście, cokolwiek by się nie działo, jedno zawsze jest pewne. każdy najgorszy dzień ma swój koniec.
a za 7 dni będę w Polsce.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Ali BABA i czterdziestu rozbójników

Bardzo śmieszna zmiana w pracy.
Tak jakoś się złożyło, że byłam dziś jedyną kobietą w okolicy.
Szefowie-faceci, kucharze-faceci, kelnerzy-faceci, barmani-faceci, klienci-faceci...
Ma to wiele dobrych stron. Ale oczywiście nie tylko.

Obsługiwaliśmy dziś kolację dla czterdziestu dystrybutorów deskorolek i snowboardów firmy "santa cruz" z różnych krajów. Międzynarodowe towarzystwo złożone z panów w różnym wieku, ale w zdecydowanej większości noszących się na "deskowo". (Niektórzy wiedzą pewnie co mam na myśli, a ja nie jestem pewna, czy "na skate'a" znaczyłoby to o co mi chodzi.)

Tak czy siak, panowie oczywiście piją. A jak panowie piją w towarzystwie panów na wyjeździe służbowym, to panowie piją bardzo dużo.

Wieczór zakończył się dla mnie przeciągnięciem się mojej zmiany i jednym sporym siniakiem na udzie, ale zanim się zakończył panowie-szefowie zauważyli, że ja sobie świetnie radzę z tą całą klientelą i zostawili mnie do donoszenia alkoholu.

Muszę przyznać, że sporą część mojej dzisiejszej zmiany po prostu przegadałam :)
Poznałam dwóch Polaków - Ci albo byli porządniejsi, albo po prostu zachowywali dobre pozory, bo przynajmniej nie dawali do zrozumienia o czym myślą, kiedy na mnie patrzą.

I chociaż wszystko skończyło się dobrze, a bohaterowie tej bajki żyli długo i szczęśliwie - spora część pewnie z kacem rano;], to ja się tak zastanawiam:
Gdzie się podziali mężczyźni szanujący kobiety? Seriously.

hahahahahahahaha


Moje dowody z wczorajszego koncertu są albo tragicznie rozmazane, albo... właśnie tak szczęśliwie wykadrowane.

Jak to mówią... "Najważniejsze jest dla oczu niewidoczne."
Dlatego wyobraźcie sobie proszę mnie za lewą kolumną ;D

A to na pobudzenie wyobraźni:
http://www.youtube.com/watch?v=8jEnTSQStGE

niedziela, 6 grudnia 2009

Koncert Świąteczny numer dwa - udany (będą dowody! ;p)

...
w uszach mi szumi, stóp nie czuję. znaczy się pokoncertowe afterparty udane również;)

i tylko nie mieści mi się w głowie, jak bardzo niektórym chce się mieszać w życiach innych. ludzie kochani, macie swoje własne, to nimi się zajmijcie :)

nie znoszę prób manipulacji. alergia jakaś chyba;)

sobota, 5 grudnia 2009

Koncert Świąteczny numer jeden

Było niesamowicie. Było tak niesamowicie, że aż nie wiem od której strony ugryźć opis tego unikalnego wydarzenia (które powtórzymy jutro, więc przymiotnik właściwie nieadekwatny;p).

Koncert udał się... jak? No udał się po prostu. Wszystkim się podobało, a stojąc tam na "scenie" (czyli tak naprawdę przed ołtarzem w kaplicy;p), widząc tych wszystkich ludzi wstających w swoich ławkach i klaszczących do naszych piosenek, singing along.

Nie podejrzewałam, że zaśpiewanie kilku kawałków dla grupy ludzi może mi dać taką energię!!!

Niesamowite. Ciągle jestem pod wrażeniem.
Jakie to ciekawe, że nie potrafimy w pełni przewidzieć swoich reakcji. Nie wiedziałam, że jestem w stanie tak pozytywnie siebie zaskoczyć.

Pozwolę sobie zakończyć cytatem z mojej koleżanki: "dlaczego nie robimy tego codziennie?"
: )

piątek, 4 grudnia 2009

Christmas is all around ;]

Przyśpieszony przepis na pośpieszenie zimy.
albo
Przyspieszony przepis na pospieszenie zimy.

Słownik mi mówi, że obie wersje są poprawne. Nie lubię takich ambiguities.

Tak czy siak, przepis jest taki:
jedna kolacja świąteczna,
kilka choinek w okolicy,
garść roześmianych znajomych,
koncert świąteczny razy dwa (już za trzy godziny pierwszy!).


I tak - chociaż ciągle bez śniegu, bez domu i bliskich, bez pierniczków;p - w dwa dni poczułam, że coraz bliżej święta ;)
Brakuje mi tylko reklamy coca-coli... ale nie oglądając telewizji, raczej się na nią nie natknę ;)

czwartek, 3 grudnia 2009

jaaakie geny!

no muszę się pochwalić, no.


mamo, od dziś mówię Ci "Sister" ;) nie inaczej! :*
insomnia

dzień zasypywania bloga niepotrzebnymi Wam informacjami.

oto kolejna z nich:
jak w coś nie wierzę, to tego nie robię.
nie wierzę w sens mojego portfolia z francuskiego.
nie, to nie lenistwo. ta forma i to wielkie zamieszanie o takie 'nic'... to mi autentycznie przeszkadza! nie mam za to nic przeciwko portfolio z niemieckiego, o dziwo. podejście nauczyciela wpływa na moje podejście, jak zwykle. a ja sama potrafię się zmobilizować, ale tylko jeśli widzę w tym jakiś cel. a wypełnianie miliona papierków i świstków po to tylko, żeby oddać kilka poprawionych prac domowych i dwa marne zadanka, które są tak naciąganą formą nauki, że aż żal... no nie dla mnie to.
i tak, niewierząca, idę sobie spać. co by więcej nie spamować. o!

środa, 2 grudnia 2009

naszła mnie masa wątpliwości. ot tak sobie.
i znowu nie wiem co robić.

P.S. i Matrixa trzeba mi. maratonu.

truskawki, truskawki...

mówiłam już, że lubię truskawki?
szczególnie te niespodziewane, na początku grudnia, a mimo to smakujące prawdziwie...
:)

dwojakość

Wracając do domu w głowie miałam już pomysł na posta... po czym spojrzałam w czyjeś okno, do salonu jakichś ludzi... zatrzymałam się na chwilę. I tak pojawił się drugi pomysł przedstawienia tego dnia. Stąd wzięła się dwojakość. Nie podjęłam decyzji, która wersja jest lepszym komentarzem do "dziś".
...Dochodzę do wniosku, że pisząc tego bloga mogę łatwo zmanipulować Wasze myślenie, Wasze wyobrażenie raczej - tego, co się ze mną dzieje. Sami zobaczcie.

wersja 1:
ALTERNATYWA Gazety Wyborczej
Jak donosi reporterka ALTERNATYWY GW, biurokracja i rozumowanie angielskiej administracji (m.in. ministerstwa spraw wewnętrznych aka Home Office) pozostawia wiele do życzenia... lub powala na kolana - jak kto woli.
Nasza specjalna agentka obdzwoniła ambasadę oraz konsulat, a także poradziła się prawnika, by potwierdzić informacje o doniesieniach, jakoby aby zarejestrować się w obowiązkowym dla Polaków pracujących w UK Worker Registration Scheme należałoby wysłać pocztą ORYGINAŁ dowodu osobistego lub paszportu. (Zniewalające zaufanie do poczty...)
I tak, specjalna agentka zmarnowała kupę swojego cennego czasu na kompletowanie dokumentów i uzupełnianie długo odwlekanej papierkowej roboty. Viva biurokracja! ;-)

Doniesienie z ostatniej chwili: aby ułatwić życie wszystkim studentom zamyka się najbliższą pocztę na czas nieokreślony. God bless you.

...I tylko wracając po południu z tej głupiej poczty, która jak na złość kilka dni temu została zamknięta, uświadomiłam sobie, że jest grudzień. 13 dni i wyląduję w objęciach... Warszawy;]

Wasza jak zawsze szczera,
KB

P.S. Osoba szczególnie gorąco pozdrawia dziś Inspirację ALTERNATYWY GW;-)


wersja 2:
coraz bliżej święta :)
Kiedy po południu wystawiłam nos z akademika, natychmiast otuliłam się szalikiem. Zimne, ostre powietrze przypomniało mi, że mamy już grudzień :)
Poczta, na którą się wybierałam, niestety już nie działa, ale mój spacer przyniósł pozytywny skutek uboczny ;)
Jest po drodze taki sklepik, na którego wystawie czerwono-zielone dekoracje szczególnie przypominają o zbliżających się świętach. Sklepik pełen ciekawych i unikalnych dekoracji, biżuterii, zabawek... Wyłączyłam iPoda, bo przeczucie mówiło mi, że w tym sklepie grają coś świątecznego. Of course! I'll be home for christmas połaskotało moją tęsknotę. Jeszcze 13 dni. Oglądając z zachwytem fikuśne zegary odkryłam następne pomieszczenie tego nieziemsko inspirującego miejsca. Stolik pełen farb i półki uginające się od białych glinianych kubeczków, talerzyków i serii nikomu niepotrzebnych ozdóbek świątecznych;p Ale jednak, jeśli te wszystkie przedmioty pomaluje się samemu... to już co innego. Bardzo miła właścicielka + "domowa" atmosfera + otoczenie tylu ciekawych i pięknych przedmiotów = Kasia tam na pewno wróci. :)
Kiedy w końcu wyszłam z tego magicznego miejsca, a słuchawki z powrotem trafiły na swoje miejsce, wybrałam Dianę Krall. Szczególnie ulubione klimaty świąteczne. Wracając do domu, w pewnym momencie spojrzałam w czyjeś okno. A to, co zobaczyłam w niewyjaśniony sposób zatrzymało moje nogi.
Choinka, lampki, łańcuchy... i tata podsadzający córeczkę, żeby mogła zawiesić na niej bombki. Takie obrazki nazywam Szczęściem przez duże S. Takim, które niestety rzadko zauważamy...
Pomyślałam sobie, że kilka lat temu pewnie też wyciągałabym małe choinki, a może nawet szykowalibyśmy się już do tradycyjnego rodzinnego pieczenia pierniczków...
Mój pokój po powrocie pachniał świątecznym ciastem. A może to tylko moja wyobraźnia... Co prawda to prawda, jadłam dziś pomarańcze, a taki zapach długo się unosi, ale jednak te wszystkie spostrzeżenia na raz wyostrzyły mi zmysły.

Potem poszłam na musical w wykonaniu studentów. Fun. :)
Wychodząc, spojrzałam w górę. Powolutku, pomalutku, spadały na ziemię maciupeńkie drobinki śniegu...



Na tym polega moja dwojakość. A Ty, którą jakość wybierzesz?

poniedziałek, 30 listopada 2009

reborn

jakiś czas po poprzednim poście ból minął.
równie nagle jak się pojawił, po prostu zniknął.

dostałam mały rysunek poglądowy od lekarza :)
oto sprawca całego zamieszania:
jakiś kamyczek w nerce ;p
tzn. znowu to tylko teoria, ale bardziej sensowna biorąc pod uwagę nagłe zmiany i dobre wyniki. prawdopodobnie jutro x-ray dla sprawdzenia.


...a świat stał się jeszcze piękniejszy! :) nieodczuwanie bólu przy każdym ruchu to zarąbista sprawa! ;D;D;D
rozśpiewanie, roztańczenie... zaczął się tydzień prób - dajemy koncerty w piątek i w sobotę :)

CZUJĘ SIĘ WYŚMIENICIE. DUSZĄ I CIAŁEM!

there's hope for the hopeless... :):):)

happy-go-lucky, merry-go-round, creepy-go-pain.

Ja prawie nigdy nie choruję.
W tym roku tylko raz czułam się tak, że musiałam zostać w łóżku. Szybko przyszło, szybko poszło. Na Ibizie.

Pamiętam, że leżąc włączyłam sobie film Happy-go-lucky. Akcja filmu rozgrywa się w Londynie, więc - pomyślałam sobie wtedy - powinien być to fajny klimat akurat na zaspokojenie mojej ówczesnej ciekawości: "jak tam będzie?".

Wtedy zmuliła mnie gorączka i zasnęłam zaraz po kilku scenach, obudziłam się na kilka ostatnich. Obejrzenie tego filmu trochę mnie wtedy przeraziło. Po pierwsze, nie rozumiałam wtedy ich brytyjskiego akcentu i musiałam włączyć napisy. Po drugie, sceny w miejscach zamkniętych jakieś takie brzydkie wnętrza miały, chaotyczne. I te okropne stroje... Ogólnie po napisach końcowych odpowiedź na moje pytanie "jak tam będzie?" miewała się gorzej niż na początku.

Wczoraj, znów leżąc w łóżeczku, zrobiłam podejście numer dwa. Pomiędzy scenami początkowymi a końcowymi zawarta jednak była jakaś treść, więc dużo straciłam przesypiając je za pierwszym razem ;) Teraz dziwaczność ostatnich scen wydawała się bardziej uzasadniona...
Ponadto, teraz nie potrzebuję już napisów. Hip hip hurra! :)
A chaos całego tła wydarzeń, t.j.strojów, wnętrz etc. wydaje mi się idealnym odzwierciedleniem typowej rzeczywistości tutaj. Tylko że nie widzę już w tym nic przerażającego. Ja tu tylko przyjechałam, a nie zostałam włożona w klatkę tutejszej typowości z brakiem możliwości zmiany. Mój pokój wygląda zupełnie inaczej niż wszystkie inne, bardziej brytyjskie. Nikt nie podmienił mi przecież szafy, nikt nie kazał chodzić w balerinkach w listopadzie. :)
Nawet przenosząc się do tutejszej rzeczywistości, to ja tworzę tę najbliższą mnie. Cóż za banalne olśnienie. :D Ale wtedy o tym nie pomyślałam. ;p
Przyznaję, mimo wielu dotychczasowych zmian i doświadczeń, przyjazdu tutaj się obawiałam.

Pierwszy trymestr dobiega powoli końca, za dwa tygodnie o tej porze będę popijać kawę na pokładzie samolotu.
Konik z karuzeli, na której pędzę, zatrzyma się na chwilę w Polsce.

I tylko przed wyjazdem pozostaje zagadka do rozwiązania. Badania nic nie wykazały. Nerki są ok. Kto zatem wie, co mi jest? Merry-go-round, creepy-go-pain. Go, pain, go... away.

niedziela, 29 listopada 2009

always look on the bright side of life

W głowie gwiżdże mi się refren Always look on the bright side of life Monthy Python'a: http://www.youtube.com/watch?v=UQoGSlrkgkI&feature=related

Kiedy jechałam dziś rano do szpitala, nie myślałam o tym, że mnie boli, ale o tym, że jadę mini cooperem, a w głośnikach słyszę Wohoo! To z pewnością dużo bardziej classy, niż jazda na sygnale ;)
http://www.youtube.com/watch?v=WlAHZURxRjY
I wcale nie przeszkadzało mi, że jedziemy "złą" stroną jezdni;-)
I zauważyłam tęczę na niebie! :D

Bez obaw, będzie dobrze. Infekcja nerek. Boli jak cholera.
Znaczy, że żyję ;)


P.S. Cóż za ironia losu, że jak coś jest nie tak, to akurat w niedziele o szóstej rano!? ;D

sobota, 28 listopada 2009

katharsis

Ostatnie kilka dni skomentuję milczeniem.

Dziś dla odmiany jest już dużo bardziej rozmownie. W powietrzu czuje się tę powracającą lekkość. :)
...i nadchodzącą zimę, przy okazji. ;)
Już prawie wszystkie liście spadły z drzew, powietrze jest jakby ostrzejsze. (Na całe szczęście, bo to oznacza podkręcone ogrzewanie!:D a jak przystało na angielską biurokrację, moje okno nadal nie zostało uszczelnione...)

Wiwat myślenie! Wiwat rozmowy! Katharsis na telefon. ;)

piątek, 27 listopada 2009

moje marzenia nie znają granic.

...as does my pain.
otumaniona.

czwartek, 26 listopada 2009

jest lepiej.

gdzie?

tam, gdzie nas nie ma, oczywiście.

ciekawostka

"Motyl" to słowo, które w każdym języku brzmi inaczej.
Nie ma dwóch podobnych motyli.

butterfly
mariposa
papillon
farfalla
Schmetterling
бабочка
...


Motyl w każdym kraju jest inny...



'Repeat track' i wizualizacje 'on':

http://www.youtube.com/watch?v=aGCEH6hpI-Y

środa, 25 listopada 2009

kreatywnie.

Co z nieobecną, acz zaciekawioną miną notuję bez ustanku na zajęciach z Culture and Identity of Latin America?

Swoje pomysły!
Olśniło mnie, kiedy zaczęliśmy mówić o filmach na samym początku zajęć. I dla mnie był to już koniec zajęć.;p Równie zaciekawiona byłam omawianiem niemieckiej sztuki na następnej godzinie... ;)
Bright idea i jedziem. Zaczęłam notować - pomysł na scenariusz! :) Kolejne sceny przychodziły do mnie po chwili. Ogólny zarys, tu taki najazd kamery, tam takie przerysowanie, ciekawe ujęcie, zabawa znaczeniem słowa.


Jesteś szalona, mówię Ci...
;p

A narzekałam ostatnio, że nie mam weny, że żadnego wiersza nie napisałam już dawno.
No to mam. Co innego przyszło. Kreatywnie, a jakże. Inssspirująco... :)

wtorek, 24 listopada 2009

Ingonyama nengwen'amabala

Nie wszystko jest takie fabulous i bez zarzutu.

Trzy godziny temu byłam po prostu zła.

Babka od francuskiego jest daleka od bycia dobrą nauczycielką w moim rozumieniu tego stwierdzenia.
W pokoju ciągle zimno, bo nikt jeszcze nie raczył przyjść i uszczelnić okna... a wszystko przez cholerną biurokrację, bo - jak się okazuje - zanim wiadomość o mojej skardze na okno dojdzie do osoby, która się tym zajmie, to przejdzie najpierw długą drogę przez ręce ludzi, którzy młotka w życiu nie trzymali w rękach. Przynajmniej na uczelni. Ah no i "był weekend po drodze". Przy takim tempie załatwiania sprawy, to będzie jeszcze drugi...
A na dodatek 'kradziejki' z mojego piętra notorycznie wyjadają moje jedzenie z lodówki. Założę się, że to te same dziewczyny, które nigdy po sobie nie zmywają, zostawiają w kuchni brud, smród i masakrę.

Ale poszłam na próbę gospel i już mi lepiej. :)
Jedzenie leży w siatkach na moim parapecie. Skargę na okno posłałam komuś "wyżej". ...a o francuskim zwyczajnie pomyślę jutro. :)

Tymczasem, 8 grudnia idę na musical Sister Act w London Palladium, wcześniej gramy koncert świąteczny u nas na kampusie, a po głowie obecnie chodzi mi śmiechowa piosenka, którą troszkę podkręciliśmy na bardziej gospel niż The Lion King, ale tutaj, poglądowo, wersja oryginalna:
http://www.youtube.com/watch?v=apEuFdzP5ZU

A zatem: Ingonyama nengwen'amabala... i lecim! :)

P.S. Mam brata geniusza! :) (tu: na fortepianie)
http://www.youtube.com/watch?v=Om47eNacHsg

poniedziałek, 23 listopada 2009

DZIŚ w telegraficznym skrócie.

hiszpańskie dziewczyny, komplikacje w mojej głowie, a Barcelona jednak pozytywnie.
pracy w bród, a lista zamówień na prezenty długa. Życzenia obejmują Chińczyka do trzymania anteny telewizyjnej, tort z wyskakującą Brazylijką i słono-słodkie czekoladowe ciastka z Ameryki w pomarańczowym opakowaniu, bo przecież jestem "za oceanem". ;-)
i tęskno mi tak już. WELCOME HOME, za trzy tygodnie.

niedziela, 22 listopada 2009

życie z prędkością światła

gdyby zadowolenie z życia, ciekawość świata i uśmiechanie się duszą można by wyrazić za pomocą jakiejś miary... weźmy np. taki prędkościomierz



to zabrakłoby mi skali. pędzę na złamanie karku! :)

podejrzewam, że biorę to z powietrza. przez osmozę. wszelkie inne drogi zakażenia zostały odrzucone. ;-)

egoizm.

jakkolwiek sztampowe jest to stwierdzenie, to powiem: ludzie dzielą się na dwie grupy...

i dokończę adekwatnie do mojego myślenia


na tych, którzy karierę stawiają ponad rodzinę
i
tych, dla których rodzina jest najważniejsza.

nie myślę tutaj o czasie teraźniejszym, a raczej o przyszłości. w pewnym kręgu staramy się sobie tłumaczyć, że da się pogodzić jedno z drugim. lecz przecież jednak ze szkodą.

i choć moich rozważań w pełni nie zamierzam tu przedstawiać, to myślą dnia dzisiejszego była ta nutka egoizmu, czy jak kto chce niech to nazywa inaczej, który nigdy nie zmusił mnie do brania kogokolwiek pod uwagę przy robieniu swoich planów. a jeśli, to tylko przy okazji...
czy może nie poznałam jeszcze takiej siły, która zmieniłaby me spojrzenie na stan rzeczy.

sobota, 21 listopada 2009

in omnia paratus!

tyyyle chciałam napisać w międzyczasie, tylko czasu ciągle brak.
kilka spraw najważniejszych. żeby było chronologicznie, trzeba czytać od tyłu. : )

A na zakończenie tego wpisu-na-opak... DZIŚ moje pierwsze niezaplanowane popołudnie od długiego czasu spędziłam na... nie wiem czym. ;p Wiem tylko jedno. Ze dwie godziny siedziałam na Skypie. Pierwsze wirtualne oprowadzanie po mieszkaniu i zazdrość na zawartość lodówki;) Już się nie mogę doczekać, kiedy tam do Was przyjadę! -Londyniara zza oceanu;) [ze specjalnymi pozdrowieniami.] good night and good luck.

W CZWARTEK (19 listopada) znowu pojechałam do Londynu.
Miasto wyborów. Miasto możliwości. Miasto jak każde inne.
Z Polakami, których mijamy siedzących na schodach "...i jak mu za**bałem...".
Z Policjantami, którzy dziwnie nam się przyglądali, kiedy publicznie spożywaliśmy alkohol w kubeczkach z McDonalda, z widokiem na Westminster.
Z włoską knajpą, w której podają przepyszną pizzę.
Miasto jak każde inne, jeśli znajdzie się w nim ludzi, z którymi można przyzwoicie porozmawiać.
Wracałam w trochę smutnawym nastroju, z iPodem: najgorszą-imitacją-towarzysza-podróży, z losowo wybranym "one is the loneliest number that you'll ever do", z myślami moimi. Też random. O nieistniejących połówkach pomarańczy i banalnym pociągu do bogatych miast nocą.
Europa jednym pędzlem malowana.


PONIEDZIAŁEK, WTOREK & ŚRODA stały pod znakiem pracy i nauki. Poza gospel w sumie nic wartego wspomnienia, bo wszelkie "refleksje dnia" od tego czasu już uleciały gdzieś w niepamięć...


WEEKEND (14-15 listopada)
Po ciężkim tygodniu pracy przyszedł w końcu czas na zasłużony wypad do Londynu i wyczekiwany koncert Riverside.
Zanim tam pojechałam, kilka refleksji jeszcze tu na miejscu:
Pamiętam, jak mówiła mi pewna studentka medycyny z Bristolu (tak, ta co ostatnio jest zbyt zajęta, by do mnie zadzwonić albo napisać chociaż;]), że na początku pierwszego roku zadawała się z zupełnie innymi ludźmi, niż w trakcie tegoż roku, a potem na końcu z jeszcze innymi...
Nie wiem jakim prawem założyłam, że ze mną tak nie będzie. Zazwyczaj intuicja mnie nie zawodzi i mam dobre wyczucie co do ludzi. ALE... trafiłam w nowe środowisko, nowi ludzie, nowa kultura (chociaż teoretycznie nie tak odległa od naszej), niemniej jednak... I dałam się zwieść. Miałaś rację.
Mój weekend rozpoczął się mało ciekawie. Od zawodu. Moja naiwność znowu wygrała. Już drugi raz odkąd tu przyjechałam. Jednego dnia wydaje mi się, że mam tu kogoś, kogo mogę nazwać mianem przyjaciela, a następnego coś się dzieje - i nawet nie wiem co - i nagle "to avoid" jest jedynym słowem, które opisuje już-nieistniejącą relację. Dziwnie tak. Bardzo dziwnie.
Z jednymi przestaję utrzymywać kontakt, drugich poznaję, jeszcze inni przyjeżdżają niespodziewanie, przywożąc wspomnienie zeszłego roku... panta rhei.

Bardzo miła niedziela zakończona udanym koncertem Riverside. Nie znalazłam nikogo, kto chciałby ze mną pójść, więc w ostatniej chwili zdecydowałam się iść sama. A co tam. W końcu to ja chciałam iść, więc dlaczego miałabym to uzależniać od innych?
Przed koncertem poznałam jakiś Polaków, z którymi później przegadałam całą przerwę. Gdańszczankę spotkałam. :) W moim wieku mniej więcej :) Śmiesznie.
Niestety musiałam wyjść przed końcem i ewentualnymi bisami, bo piątkowe wichury zerwały most na trasie mojego pociągu, więc teraz jakieś objazdy itepe. itede. Zatem trzeba było zmyć się wcześniej, żeby jakoś dostać się z powrotem do domu.
No właśnie... czy akademik jest już moim domem? Jeśli mówię "wracam do domu" będąc na kampusie, nie mam przecież na myśli ani Warszawy, ani Słupska.
Dom. Takie krótkie słowo, a tyle znaczeń.

Grubo po północy dotarłam "do siebie" i, nóg nie czując, padłam. Bo inaczej tego nazwać chyba nie można... ;]

środa, 18 listopada 2009

na w pół realnie...

zapytana o moją ulubioną porę dnia, odpowiedź pewnie zależałaby od tego, kiedy to pytanie zostałoby zadane.

w tej chwili moją ulubioną porą dnia jest moment, kiedy już leżę sobie smacznie w łóżeczku i z zamkniętymi oczkami udaję się w ręce mojej wyobraźni. wyobraźni, która nieraz mnie zaskakuje, pokazując mi odległe krainy i nierealne rozmowy. kreując niesamowite sytuacje...
w pewnym momencie absurd osiąga po prostu poziom snu.

i tak teraz, słuchając sonat Mozarta dla wyciszenia (a po energii i pobudzeniu Sinatry jest mi to potrzebne przed pójściem spać), marzę sobie o tym momencie, niechętnie klepiąc kolejne słowa wypracowanka na niemiecki...

wtorek, 17 listopada 2009

love, love, loooove... ; - )

tak zrobię:
http://www.youtube.com/watch?v=vghd1ozDVrI&feature=related
;)

mam kilka rzeczy do napisania, tylko troszku czasu brak.

BTW, I'm in love with Sinatra. Całym serduszkiem. Aż się buzia śmieje... :)

sobota, 14 listopada 2009

tak zwane "niebo w gębie"

wczorajsza zmiana w hotelu... niebo w gębie. :D
nie dziwota, że tak się zachwyciłam, skoro po długim już okresie jedzenia niedosolonego i gumowego żarcia na stołówce wczoraj była grillowana pierś kurczaka, mini-tarta ze śliwkami i kozim serem, mozarella z pomidorami oraz tort czekoladowy i czerwone porzeczki na deser... mmmmmniam.
nie ma to tamto, Francuzi wiedzą jak używać kuchni.
a w dodatku w pracy w hotelu zaczyna się robić coraz przyjemniejsza atmosfera, więc fajnie jest. w miłej atmosferze szybciej leci czas;) zdecydowanie nie mam na co narzekać. :)

czwartek, 12 listopada 2009

niemożliwe staje się możliwe?

przez dwadzieścia lat zaprzeczałam swoim genom. jakim cudem z rodziców-muzyków rodzi się ekonomistka?;D
everybody lies. no i nie wyszło. do głosu dochodzi jakaś inna natura.
opierałam się przez dwadzieścia lat. rzuciłam szkołę muzyczną. robiłam już tak wiele różnych rzeczy. tyle innych mam w planach... a przecież nic związanego z muzyką w zasadzie (jeśli nie liczyć chóru gospel).
aż tu nagle dziś, z nienacka, złapało mnie nowe marzenie.
chciałabym nauczyć się grać na saksofonie.
serio, serio!
tzn. nie mówię, że chcę zaczynać kolejne studia po interior design;p nie chcę profesjonalnie, tylko tak dla siebie.

pokochałam ten nowy pomysł.

pozdrawiam wszystkich serdecznie - Wasza szalona i wciąż zaskakująca Wariatka (ale za to właśnie mnie kochacie, czyż nie?;])

środa, 11 listopada 2009

a może...

...a może Instituto Europeo di Design w Barcelonie?

wtorek, 10 listopada 2009

rozmarzyło się dziecko się, o.

uśmiech proszę. : )

każdego ranka się uśmiecham. sercem. kiedy cieszę się tą chwilą dla siebie: gdy puszczam sobie coś przyjemnego, pogryzam śniadanko, czasem popijam kawkę...
i rozkoszuję się tym, nawet jeśli wcześniej 21razy przestawiałam budzik na "5 minut później". ;D co to był za poranek!

nigdy nie mam zbędnych problemów ze wstawaniem - jedna, czasem dwie 5minutowe drzemki, żeby trochę się poprzeciągać lub przypomnieć sobie ciekawy sen. i już.
dzisiejsza anomalia była kolejnym dobrym powodem do tego, żeby się znowu ucieszyć.

cieszę się z mojego zalatanego życia. czerpanie garściami i dobre towarzystwo moich myśli cieszą mnie niezmiernie. (olaboga, ile powtórzeń! tyle tej radości:] )

ten wyjazd nauczył mnie już wielu ciekawych rzeczy o sobie samej, ale ostatnie spostrzeżenie zasługuje na wzmiankę tutaj.
wczoraj wieczorem odkurzyłam swój kalendarz. wzięłam go tutaj ze sobą oczywiście - jak zwykle nigdy się z nim nie rozstając, ale zaraz po przyjeździe stwierdziłam, że chcę porzucić ten zwyczaj. po zerwaniu z esgiehem chciałam zerwać z przesadną organizacją i nadmiarem zajęć. "16h wykładów i ćwiczeń w tygodniu to nie problem" - myślałam sobie. dziś w moim kalendarzu na nowo kreślę to-do-lists, przypominajki wszelakie i jako tako planuję swój czas. bo ja nie potrafię żyć życiem niepełnym. do moich 16h tygodniowo podoklejałam już tyle dodatkowych zajęć, obowiązków i przyjemności - a do tego jeszcze muszę wprzód ustalać zmiany w obu pracach i orientować się w tym, kiedy coś jest wykonalne, a kiedy nie - że dopiero teraz widzę, ile ja tu faktycznie robię.
i to mnie także cieszy.

dlatego uśmiech proszę. wszyscy. bo jak nie teraz to kiedy? : )

poniedziałek, 9 listopada 2009

Ewa przechodzi samą siebie!

Wspomnienia takich chwil i dni jak ta niedziela pozostają w mojej pamięci na długo. ALE Ewa robi takie cuda, że poza moją pamięcią, mam jeszcze w pełni oddające te momenty zdjęcia. Piękne zdjęcia.


Przyjechał Wojtek. Objazd po UK zaczął od spotkania ze mną i z Ewą właśnie. Londyn.
Zmieniają się miejsca wokół nas, zmienia się nasze menu, czy tematy rozmów. Tylko my się nie zmieniamy. No może troszeczkę, niewiele w gruncie rzeczy. W głębi duszy wszystko pozostaje takie samo. Jedyna w swoim rodzaju przyjaźń.

niedziela, 8 listopada 2009

THE LAST MOHICAN

'inspirujący' na swój sposób cytat z filmu ostatni Mohikanin:
"Someday you and I are going to have a serious disagreement."

...a cały wieczór, podczas którego między innymi obejrzeliśmy ten film, zaliczam do cudownie udanych. Po raz kolejny udowadniamy, że nie trzeba iść na imprezę, ani się schlać, żeby wyśmienicie się bawić. Aż mnie mięśnie brzucha bolą od śmiechu :):):)

sobota, 7 listopada 2009

ogrom możliwości


jakie to paradoksalnie zabawne, że przytłacza mnie morze możliwości.
grzebię sobie w Internecie i snuję plany na przyszły rok. poszukuję, zastanawiam się, rozważam. i do tego jeżdżę palcem po mapie. może Niemcy? może Kanada? a co powiecie na Hiszpanię?

to, co kiedyś nie mieściło się w głowie dziś jest tak naturalne.
przede mną milion szans i tylko ode mnie zależy, jak je wykorzystam.
to tak pozytywne uczucie...
a jednak czasem nachodzi mnie myśl, że przecież nie mogę wiedzieć od której strony to ugryźć, żeby było najlepiej. kiedy możliwości jest tak wiele, od tego, co przeszukam dokładniej i na co się zdecyduję zależy cała moja przyszłość. gdzie znajdują się moi przyszli dobrzy znajomi?, przyjaciele?, miłości? od tego co wybiorę zależy prawie wszystko. prawie, bo przecież nie tylko otoczenie decyduje o tym, co się dzieje ze mną. taką przynajmniej mam nadzieję. że ja też mam swój udział w tym, kim się stanę - i mam też nadzieję, że ten udział nie jest ograniczony do wyboru szkoły i kraju.
przede mną cała masa czasochłonnych poszukiwań. przede mną jest to, czego pragnę.

środa, 4 listopada 2009

drobne zmiany

pogrzebałam w ustawieniach i znalazłam - już nie trzeba mieć konta na gmailu (chociaż polecam tak czy siak;]), aby móc skomentować posta.
wystarczy wybrać "Nazwa/Adres URL" i wpisać swoje imię w pole "Nazwa" (adres URL można zostawić pusty)

proste? hope so. :)

a kolorystykę zmieniłam zamiast wizyty u fryzjera. jeśli wiecie co mam na myśli... ^^

niedziela, 1 listopada 2009

Szkocja!

Wczoraj obudziłam się chwilę po szóstej... w innym świecie.
Autobus ciągle jedzie, przez okno widzę pagórki z wypasającymi się krowami. Jeszcze dość ciemno, ale po chwili po prawej stronie, na horyzoncie pojawia się mlecznożółta łuna. Będzie wschód. Głowa oparta o szybę, w uszach spokojna muzyka z iPoda.
Tak pięknie rozpoczęła się ta szkocka przygoda.

Sobotnie słońce w Glasgow. Polski obiad - mniam, mniam. I długi spacer z Kubutkiem w halloween'owym stroju diabełka. Szkoci w kiltach grający na bębnach i kobzie na głównym deptaku. Niesamowici! Taka energia od nich biła, że szok. ;) I udzieliło mi się. Dzień bardzo pozytywny. Taki wewnętrzny spokój. Przepyszna kolacja u Chińczyków i niekończące się zabawy, tany-tany i chlapu-chlapu z najprzystojniejszym jednorocznym mężczyzną ever. A na koniec babski wieczór z Sis, najlepsze lody czekoladowe Haagen i po raz kolejny odpłynęłam przy "Przeminęło z wiatrem"...

Glasgow - I'm lovin' it.

środa, 28 października 2009

pour elle

jak bardzo naszym życiem rządzi przypadek? do czego jesteśmy zdolni, gdy sytuacja nagle się zmienia i kieruje nami adrenalina? ile jesteśmy w stanie zaryzykować dla osoby, którą darzymy miłością? ile jesteśmy w stanie dla niej zrobić?

Pour Elle
i bohaterski Vincent Lindon.

Zmęczenie naciska mi na powieki. Naprodukowałam się dzisiaj. Radosna twórczość niemiecko-francuska po nocy nie-do-końca przespanej. Bajka.
Jak tylko odpocznę, to 'popiszę się' i tutaj. A póki co, czas się przygotować do pracy. Już jutro. Odliczanie: czas start.

wtorek, 27 października 2009

tydzień przetrwania

Prawdziwy studencki sprawdzian wytrzymałości. Zajęcia, deadliny, testy, początek pracy i... impreza :)

Ladies and Gentleman, Ministry of Sound & Michael Jackson night.
London, here I come again :)

poniedziałek, 26 października 2009

German massacre.

Wypracowania z niemieckiego same się nie piszą. Teksty same się nie czytają, a prezentacje same nie robią. To taka konkluzja z niedzieli oraz dnia dzisiejszego.

< I dobrze. :) Jakby było zbyt prosto, to przecież już uciekałabym gdzie pieprz rośnie^^ >

Dlatego na razie ugrzęzłam pisząc o Feng Shui i Innenarchitektur. Ale przynajmniej Rastlose Liebe Goethego rozpracowane na prezentację.
Zastanawiam się, czy tego chciałby Goethe.
Jakkolwiek nie śmiem porównywać się do Mistrza, ja pisząc wiersze za nic mam późniejszą ewentualną ich analizę. Zwrotka, metafora, parabola, aliteracja? Nie. Uczucia, przemyślenia, spostrzeżenia.


Rastlose Liebe

Dem Schnee, dem Regen,
dem Wind entgegen,
im Dampf der Klüfte,
durch Nebeldüfte,
immer zu! Immer zu!
Ohne Rast und Ruh!

Lieber durch Leiden
möcht' ich mich schlagen,
also so viel Freuden
des Lebens ertragen.

Alle das Neigen
von Herzen zu Herzen,
ach, wie so eigen
schaffet das Schmerzen!

Wie - soll ich fliehen?
Wälderwärts ziehen?
Alles vergebens!
Krone des Lebens,
Glück ohne Ruh,
Liebe, bist du!

niedziela, 25 października 2009

niebiański Londyn

Weekendowy Londyn najlepiej określa słowo "niebiański".

Przemiły spacer London by night, kolacja w Chinatown i obowiązkowy Starbucks.
Rozmowy do rana przy grzanym winie i doktorze House'ie.
Pyszne śniadanie z kradzionym masłem i prawdziwą(!) kawą. Błogo!
Poranna sesja "na szybko, na łóżku". Diabelska, chodź po małych zmianach kolorów przypomina bardziej sesję anielską.
Cały świat oczami zawłaszczających anglików w British museum.
Włoska pizza długo wybierana.
National gallery i ciekawostki z malarstwa.
Chowanie się przed tutejszą mżawką na przepyszne mango i chwilę odpoczynku dla zalatanych nóżek.
Jazda czerwonym autobusem. Na piętrze. Z przodu. Na szczęście wtedy już wyszło słońce. Widoki niesamowite.

Pół godziny pociągiem i już na kampusie. Biegiem na sztukę. History boys. Kulturalna sobota zakończona sukcesem... grupy teatralnej. Bo na moje prywatne sukcesy to będę musiała jeszcze poczekać.


Ewa, dziękuję za fajową sobotę! :)

obiecane wyjaśnienia

ociągam się i ociągam. koniec.
o pracy słów kilka.
a w zasadzie o pracach.

Pierwsza praca, którą dostałam, to praca w hotelu. 25minut piechotą od mojego akademika. Hotel&spa, kilka gwiazdek tereszmere. Pozycje mają trzy - obsadzają zależnie od zapotrzebowania: bar staff, kelnerka & obsługa konferencji i bankietów. Są dwie zmiany. Zaczynam od obsługi konferencji i bankietów. W ten czwartek.
Co mi się najbardziej spodobało to duża elastyczność. Godzin do wzięcia mają dużo, ale brać nie trzeba, bo gdy nie wystarcza im własnych pracowników, to i tak zatrudniają dodatkowych przez agencje. Grafik ustalany co tydzień, więc można swobodnie powiedzieć "wyjeżdżam, teraz zmian nie biorę". (Nie ma żadnego minimum.) Co zaskutkowało moim kupieniem biletów. Od 14grudnia (wieczór) do 8 stycznia (rano) jestem teoretycznie w Polsce. A zatem dużo dłużej niż zakładałam przed przyjazdem tutaj. Co mnie cieszy niezmiernie. :)

Wkrótce potem dostałam drugą pracę. Serwowanie jedzonka w kafeterii na dole... w moim akademiku! Praca wręcz "w kapciach", częściej a krócej, więcej płatna i za każde przepracowane 10h płacą gratis za 11. :) Dlatego sytuacja zmieniła się o tyle, że na razie pracować będę głównie tutaj, na miejscu, a czasem - jak czas pozwoli, w weekendy czy cuś - zamierzam dorabiać sobie na zmianach w hotelu.

Teraz trochę papierkowej roboty i już całkiem niedługo zacznę zarabiać. Nareszcie. Bo kolejna rata za akademik zbliża się wielkimi krokami...

piątek, 23 października 2009

zabieganie, zabieganie, zabieganie...

okropnościowe zabieganie i zalatanie. do ustabilizowania - by the end of next week.
pisząc te słowa zabieram sobie cenny czas snu.
więc będzie krótko.
rok na esgiehu na pewno coś mi dał - całą masę skills'ów potrzebnych do robienia dobrego i kompetentnego wrażenia^^
obecnie mam już dwie prace. obie bardzo flexible, więc będę sobie dobierać jak mi będzie wygodniej. no i nie mam się już co martwić, że sobie nie poradzę. dostać dwie prace w malutkim Egham to wyczyn :D

nadchodzący tydzień to jakaś masakra. ale potem reading week, więc odpocznę sobie. a może nawet któregoś dnia przemycę drugą serię House'a;)

w ten weekend w końcu będzie Londyn Ewowy :) tzn. piątek/sobota. bo w niedzielę planuję mieć już wystarczająco dużo wyrzutów sumienia (z powodu Londynu), aby być w stanie zabrać się za cokolwiek.

p.s. w powietrzu czuje się jesień. dopiero teraz.

wtorek, 20 października 2009

intensywnie.

ujęcie 1. akcja!
sala pełna Azjatów. wchodzi Ona. troszkę przestraszona. dziwnie tak. wszyscy wydają się wyglądać tak samo. Chiny, Japonia, Korea... kubek w kubek.
z czasem robi się ciekawie, a nawet śmiesznie.
wiedzieliście, że brytole wymawiając "area of" wstawiają jeszcze "r" między 'a' i 'o'? erijarof.

ujęcie 2. akcja!
tu też są megadługie kolejki, jak się człowiek chce na coś porządnie przebadać. surprise! oni też nie mają doktora House'a. Hugh, dlaczego nie poszedłeś na medycynę?

ujęcie 3. akcja!
intensywnie. surrealistycznie. Frida Kahlo miała nad łóżkiem lustro. ja też chcę.

ujęcie 4. akcja!
z poezją Goethego jest tak, że łatwo znaleźć jej odpowiednik po angielsku. już za to na polskich stronach się nie da, co najwyżej fragment. albo ja nie umiem szukać.
Kafka nauczył mnie dziś, że nie mam pokory.

ujęcie 5. akcja!
francuska porażka organizacyjno-gramatyczna. w życiu nie sądziłam, że to powiem: tęsknię za francuskim na esgiehu...

ujęcie 6. ból głowy. akcja!

......................................

Scena końcowa:
Ona leży na łóżku przykryta kurczaczkowo-żółtym kocykiem. Zwinięta w kulkę. I zajada Katarzynki... Jest jeszcze tyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyle rzeczy, których muszę się nauczyć.

poniedziałek, 19 października 2009

14 Dec 2009

...taka data wyskoczyła na moim świeżo wydrukowanym bilecie.
Tak, tak - właśnie wtedy przylatuję do Polski na święta! :) To już za... mniej niż dwa miesiące, drodzy państwo.

Jak ten czas leci.

niedziela, 18 października 2009

przyszły paczki!!!


"Yes, yes, yes!", że tak zacytuję. Już są! :) Najlepsza Mama na Świecie przysłała mi dwa pudełka pełne fantastycznych rzeczy! :):):) Koooocham!

A w rezultacie jedna z moich ścian zamieniła się dziś w Polską ścianę. Ściana pełna zdjęć, pełna wspomnień, pełna uśmiechów i głupich min. Uwieeeelbiam!



P.S. Wiem, że miałam napisać o pracy. Napiszę. Tylko teraz mi się tak bardzo nie chce;p;p;p W środę idę uzgodnić szczegóły, przymierzyć mundurek(;]) i takie tam, to może wtedy będę bardziej wylewna. Praca jest idealna, w pięknym hotelu, a na razie powiem tylko tyle, że wcielać się będę w trzy role: kelnerki, barmanki i osoby asystującej przy przeprowadzaniu konferencji.

Chcę sobie kupić rower. :)
Oh yes!

Divali - święto światła

Divali, czyli święto światła, najhuczniej obchodzone jest w Indiach. Jako że sporo ludzi z Indii mieszka na Wyspach, dziś nad Londynem rozpościerała się niecodzienna łuna. Światło dawały nie tylko miliony lamp miasta, ale również sztuczne ognie.

Wspólnie ze znajomymi oraz koleżanką tego pochodzenia na czele zrobiliśmy ognisko, były zimne ognie, a potem poszliśmy na pole puszczać fajerwerki. No tego się dziś nie spodziewałam:D Tu tyle rzeczy mnie zaskakuje... :)

Po południu natomiast spróbowałam swoich sił w... uwaga, uwaga!... wioślarstwie. :) Tak właśnie. I wychodzi na to, że jestem urodzoną wioślarką. (To pewnie dlatego, że to kolejny sport związany z wodą. :D) Chociaż, muszę przyznać, to wcale nie jest takie proste, na jakie wyglądało, kiedy w telewizji patrzyłam na drużyny Oxfordu i Cambridge ścigające się o trofeum. Ale z czasem będzie lepiej. :)

Tamiza, chłodne powietrze i dużo ruchów wiosłem sprawiły, że po treningu zapadłam w baaaardzo głęboki sen. Miała być krótka drzemka, ale po godzinie obudził mnie telefon. Mama. Byłam przekonana, że jest niedziela. Długo trwało zanim dotarło do mnie, że nie spałam 24godzin, tylko jedną, i że jeszcze cała niedziela przede mną :D kiedy zaczęłam coś niewyraźnie bablać o wioślarstwie kochana mamusia myślała, że jeszcze mi się coś śni. Ale przysięgam, to było na prawdę. :)

Zdjęcie poglądowe: ;]

sobota, 17 października 2009

Celebration of Life

Doskonale pamiętam poprzedni koncert gospel, na którym byłam. Gdańsk. 2 grudnia 2007. Jeden z bardzo ważnych dni. Pamiętam to niesamowite szczęście podczas i energię po. Pytania do widowni, Magdę G. salsującą na scenie i wspólne przedświąteczne śpiewanie.

Dziś poszłam na koncert London Community Gospel Choir. Poprzeczka stała baaaaaardzo wysoko. I dlatego nie było aż takiego wow. Niemniej jednak: koncert zaskoczył w wielu aspektach.
Niesamowita przyjemność.

Po pierwsze, o czym nie wiedziałam, koncert był raczej czymś w rodzaju show z wieloma artystami.

Misz-masz zawierał:
-saksofonistkę: YolanDa Brown
...miód na me serce, ciarki po plecach.
Nie znalazłam żadnego nagrania w pełni oddającego klimat dzisiejszego koncertu, ale dla chętnych próbka tu:
http://www.youtube.com/watch?v=pZ_4i1xkEt8

-piosenkarkę: Carleen Anderson
Dała czarnego czadu po chyba całej skali. Szczególnie w jednej solówce, gdzie pokazała co potrafi. A skalę, muszę przyznać, ma ogrooooooomną. :) Czego znów ten utwór nie-oddaje tutaj:
http://www.youtube.com/watch?v=vZjzgmBshqA&translated=1

-London Gospel Community Choir
To na co czekałam. :) Tak jak się spodziewałam. Pełen pozytywnej energii. Gospel po prostu.
http://www.youtube.com/watch?v=UnBZ4DNkjSg

-zupełnie niewpisujący się w klimat, trochę za bardzo dyskotekowy Maxi Priest:
http://www.youtube.com/watch?v=-G4zRwcmY9o

Samo słowo koncert w odniesieniu do tego show wydaje mi się trochę nieodpowiednie, biorąc pod uwagę znaną mi do tej pory definicją takiego wydarzenia.
Zamiast do "teatru", wchodzi się do wielkiego kompleksu teatrów. Gdzie ludzi pełno, a na różnych piętrach odbywają się różne spektalke/koncerty etc. Jednocześnie. Przestrzeń jest naprawdę powalająca. Na samym dole kompleks kawiarni i barów. Pełno stolików. Atmosfera raczej przypominająca centrum handlowe niż teatr. Zgiełk. Tradycyjny sposób obwieszczenia, że przedstawienie zaraz się zacznie nie spełniłby tu swojej roli. Stąd zamiast dzwonków ogłoszenia - niczym w supermarkecie, przez głośniki. Przedziwnie się z tym czułam.
Weszliśmy na salę. Wielgachna! Ale nie to mnie zdziwiło najbardziej. Ani też nie to, że ludzie się spóźniali (wchodzili na salę całymi rodzinami nawet 40minut po rozpoczęciu!). Najbardziej zadziwiającym dla mnie zjawiskiem wszechczasów, czymś, na co sama w życiu bym nie wpadła i nie pomyślała, że to jest możliwe... było postawienie na scenie kobitki, która migała słowa piosenek przez cały koncert. Koncert dostosowany dla głuchoniemych! W życiu, w życiu bym na to nie wpadła!

...

A na koniec wystąpił Gospel Choir po raz drugi. I tu już obowiązkowy link dla wszystkich tych którzy chcą się naładować energią. Ten utwór chyba jakoś najbardziej mi podpasował podczas koncertu .
Tu akurat z filmu, teoretycznie nie do końca związane, ale właśnie to i z dużą energią zaśpiewali Londyńczycy:
http://www.youtube.com/watch?v=9kP8IRXBymE

I do tego dostałam dziś telefon: dostałam pracę! (O tym więcej w następnym odcinku...) Ain't no mountain high enough!, ludziki :)

czwartek, 15 października 2009

taki sobie ot dzień

Job interview poszło najlepiej jak tylko mogło :) ...mam taką nadzieję. Przedstawiłam się z tej całkiem sensownej strony i chyba nawet trzymało się to kupy.;p W dodatku założyłam obcasy mimo dość długiego spaceru do i z hotelu... czego rezultaty pewnie poczuję jutro. Ale jak to mówią - first impressions last longer. :) A wszystko (mam czy nie mam pracę) wyjaśni się po induction day, kiedy wszyscy przyjdziemy na dzień próbny :)
Wszystkie grzeczne smerfy do tego czasu trzymają za mnie kciuki.

Odsprzedałam bilet na dzisiejszą imprezę na rzecz pub crawl w gronie Germanistów. A teraz przeliczam ile odcinków Dr.House'a zdążyłabym obejrzeć, gdybym po prostu nie wyszła z domu. Chyba z sześć. I'm an addict. ;D

Addict jest wyjątkowo zmęczony i śpiący, a że może fajnie by było nie ziewać jutro na filozofii, więc idę w kimono. :)
Szczególne pozdrowienia ślę dzisiaj Wojciaszkowi. ;) Nie pękaj panie-doktorze-to-be! :*

wtorek, 13 października 2009

dziewczyna z szeflerą

Ma na imię Sophía. Sophía znaczy mądrość.

'Mądrość' rozgląda się teraz dumnie po nowym pokoju, miejscu nienaznaczonym moją historią. Zajmuje honorowe miejsce. Na parapecie.

Odkąd pamiętam hodowałam szeflery. Zawsze jedną. Zazwyczaj przez kilka lat, póki porządnie nie podrosła. Potem, kiedy już nie mieściły się na parapecie i zasłaniały większość widoku za oknem (chciałoby się rzec - przesłaniały mi cały świat;]), wynosiłam doniczki do biura mamy, gdzie utworzyła się swego rodzaju dżungla. Ale przecież były dorosłe, więc pozwalałam im odejść.

Jestem daleko, ale to się nie zmienia. Dziś adoptowałam nową szeflerę. Ma na imię Sophía. Stworzymy razem nową historię. Boże, byłabym dobrą matką...


Dziewczyna z szeflerą ma coraz więcej powodów do radości.
Mimo skomplikowanych zawirowań z deadlinami i nie-poleconymi przesyłkami, dostałam w końcu kredycik na studia. Znaczy będę żyła!:)
W dodatku Najlepsza Mama na Świecie wysłała mi 26kg rzeczy niezbędnych do tegoż życia. Drukarka i kabanosy w drodze. :)
A kolega z Hong-Kongu chce mnie nauczyć chińskiego. "Skoro używasz teraz pięciu języków, to czemu by nie szósty?" Licytacja "który-język-jest-trudniejszy" w toku. Mój argument w sprawie: http://www.claritaslux.com/blog/the-hardest-language-to-learn/
Ubóstwiam fakt, że mogę wciąż i wciąż uczyć się wykorzystywać go w pełni. :)
To tyle na dziś. Deutschesprache czeka. :)

kaplica nie gryzie & nocny wypad do Polski



Szłam na autobus. Przechodząc koło kaplicy na kampusie usłyszałam organy. Jako że miałam jeszcze 10 minut, a przystanek niedaleko, weszłam do środka.
Usiadłam. Słuchałam. Myślałam...
Nie wiem na jaki temat dokładnie zeszły moje myśli w tym momencie, ale uroniłam kilka łez szczęścia. Ja. Ateistka z krwi i kości. Popłakałam się w kaplicy ze szczęścia. O ironio losu.

A potem wszedł ten chłopak i zapytał, czy to tu ma być próba chóru gospel. Uwielbiam gospel. Zostałam.

O czwartej nad ranem obudził mnie ból pleców. Nieprzyjemnie przypominający o ironiach losu...

Kiedy tabletka zaczęła działać i wyłączyłam nadmierne myślotoki, zasnęłam znowu nad ranem. Śniło mi się, że wróciłam do Polski. Dokładnie w poniedziałek 12 października. Niespodziewanie jak zwykle. Kolega M. odebrał mnie z lotniska. Zaczęliśmy rozmawiać... Nie miałam pojęcia, dlaczego wróciłam! Przecież zostawiłam w Anglii rzeczy, mój pokój, studia, niedokończone sprawy i... zaczęłam panikować. Po co ja wracałam w poniedziałek wieczorem - tak nagle, tak głupio, skoro w środę muszę się pojawić na job interview!? Zdaje mi się, że zanim zapiał pierwszy kogut mojego budzika, wsiadałam już do wtorkowego samolotu. Jestem przekonana, że zdążyłam. Wszystko będzie dobrze. Intuicja.

Ah, i... M., dzięki za zieloną kawę;)

niedziela, 11 października 2009

Kiedyś może...

Kiedyś może wpadnę pod samochód, bo nie będzie nikogo, kto chwyciłby mnie za ramię i krzyknął "STOP!", kiedy będę próbowała po raz kolejny wejść na przejście dla pieszych po obejrzeniu się w złą stronę.

Kiedyś może przestanie mnie boleć brzuch za każdym razem, kiedy zjem obiad na stołówce.

Kiedyś może zaakceptuję dziwaczny smak ich wody.

Kiedyś może przejdę do porządku dziennego nad przecudacznie ubranymi Brytyjkami.

Kiedyś może kupię sobie kalosze na te wszystkie mżawkowo-deszczowe dni.

Kiedyś może przestanę sobie wkręcać różne dziwne rzeczy...

A póki co, dziękuję wszystkim tym, którzy chociaż daleko, są tak blisko. Dziękuję za wszystkie cenne rozmowy. Pozwalają mi szybko zapomnieć o małych niedogodnościach i skupić się na czymś ważniejszym... Dziękuję, Przyjaciele. :) Bez Was nie byłoby tak fajnie :)

Załączam wyrazy wdzięczności: (;])

sobota, 10 października 2009

Biedroneczko, leć do nieba... (!)


Biedroneczko, leć do nieba... i najlepiej nie wracaj!
Wszyscy ci, którzy już od przedszkola utrwalali w mojej głowie pozytywny obraz biedronki ponieśli dziś sromotną klęskę. W całym moim życiu nie widziałam tylu biedronek, ile dziś. Co więcej, nigdy w życiu taka ilość biedronek nie chodziła sobie swobodnie po moich ścianach, oknie i ewidentnych szparach w nim - bo niby jak inaczej przy teoretycznie zamkniętym - ciągle pojawiały się nowe?
Jeśli można mówić o rzeczach, których się nie spodziewałam i nie byłam na nie przygotowana wyjeżdżając do Anglii, to jedną z tych rzeczy jest z pewnością Inwazja Biedronek. Będę miała koszmary.



piątek, 9 października 2009

Nowy York, Paryż, Rio de Janeiro i Wenecja...

...tak międzynarodowy jest teraz mój pokój! :) Wreszcie nie straszą mnie gołe ściany. Posters-sale bardzo się przydało. :):):)




czwartek, 8 października 2009

"Chaos reigns!", jak to ujął Lars von Trier w Antychryście

yep, yep.
kolejne fajowe zajęcia.
nauczyciel German-Oral młody i przystojny ;D juhuuu!
w weekend jadę do Londynu.
a w środę mam job interview w hotel&spa.
Karl Marx czeka na przeczytanie. i zrozumienie.

Mała Kasia czeka na przytulenie.

środa, 7 października 2009

prokomunistyczne wiersze auf Deutsch. i nie tylko...

Jak o tym pomyślę, to w głowie mi się nie mieści, że we wrześniu wybierałam się do Anglii na ekonomię po inny sposób nauczania, by zyskać płynność języka, by... było tak wiele powodów.
A teraz poznaję niemiecką poezję o miłości i komuniźmie. Misz-masz totalny. I czytam historię Ameryki Łacińskiej.
Jest cudownie!

I chociaż przyjmuję już do wiadomości, że poza dającym się zrozumieć Joseph'em von Eichendorff'em:

'Es war, als hätt der Himmel

Die Erde still geküßt,

Daß sie im Blütenschimmer

Von ihm nur träumen müßt.'

czekać mnie będzie przeprawa przez fragmenty Goethego w oryginale (o Fauście ukochany, jakiś był "prosty", gdy po polsku czytany!), to niech nikt nie myśli, że porzucę pisanie po polsku na rzecz tego… twardo brzmiącego… sami wiecie czego.

Lecz mimo tej różnorakiej poezji niemieckiej, po zajęciach z francuskiego moje myśli schodziły na zupełnie inny tor.
Jak tylko usiadłam do komputera, od razu znalazłam to, czego szukałam.
W głowie mi siedziało zakończenie wiersza Szymborskiej "Miłość od pierwszego wejrzenia":

"Były klamki i dzwonki,
na których zawczasu
dotyk kladł się na dotyk.
Walizki obok siebie w przechowalni.
Był może pewnej nocy jednakowy sen,
natychmiast po zbudzeniu zamazany.

Każdy przecież początek
to tylko ciąg dalszy,
a księga zdarzeń
zawsze otwarta w połowie."

Bo chociaż widmo miłości rozpłynęło się niczym mgła, to przecież początek to tylko ciąg dalszy. Księga zdarzeń w połowie otwarta...

wtorek, 6 października 2009

Somewhere in my memory

Ciemno. Idę przez środek trawnika, otoczona wysokimi murami z czerwonej cegły. Z każdej strony w niektórych oknach palą się światła. Stąd wiem, że jestem na dziedzińcu.
Wchodząc przez masywne drzwi widzę hall podpierany ogromnymi kolumnami. Idę dalej do sali nieco przypominającej teatr, ze starą kurtyną kryjącą, o ironio, nowy ekran rzutnika multimedialnego. Sala prawie pełna. Absolute harmony. Śpiewamy Somwhere in my memory, czyli nieco przedwcześnie świąteczną melodię z filmu Kevin sam w domu. To na bożonarodzeniowy koncert charytatywny na początku grudnia.
Jak niewiele mi trzeba, by podchwycić ten nastrój. Ciemno, zamek, za oknem tylko lampki w niektórych pokojach. Światło imitujące świece.
I brakuje mi tylko pruszącego śniegu...

candles in the wind
shadows painting the ceiling
gazing at the fire glow

feeling that gingerbread feeling

precious moments

special people
happy faces
I can see
somewhere in my memory

Christmas joy's all around me

living in my memory


all of the music

all of the magic

a
ll of the family
home here with me...


Domowych pierniczków chce mi się.
Zrobionych z Rodziną.




poniedziałek, 5 października 2009

obłędny niedzielny wieczór

Byłam w wesołym miasteczku - zupełnie inny klimat niż w Polsce. Było tak... filmowo! Wszędzie światełka i z każdej większej atrakcji dochodziła muzyka :) ah no przefantastycznie było! I przejechałam się na największym "czymś" - ni to rollercoaster, ni karuzela, ale i wysoko było, i się kręciło, i do tyłu, i do przodu - jak taki młot trochę... piszczałam, że wow! :)

niedziela, 4 października 2009

Dwa serduszka, cztery oczy... ojojoj.


Anna Maria Jopek na tapecie.

A wróżka postawiła mi wczoraj tarota.
Powiedziała, że jeśli rzucę to co chcę rzucić, to stracę wielką forsę, która jest mi pisana. Ojojoj.
"Ale przecież Ciebie nie interesują pieniądze." True.

Z moją nauką wszystko ma być w porządku (też mi zaskoczenie, że tak nieskromnie skomentuję;p), a i będę miała spokojniejsze życie teraz podobno. To dobrze. Czas najwyższy...

Najlepszego newsa zostawiłam na koniec.
Szykuje się jakiś dobry związek z kimś nowym. "To dobra karta, to będzie dobry związek pełen zaufania." Dwa serduszka, cztery oczy... amen.

polowanie na pralkę

Jak trudne jest wstawienie prania?
Kiedy przychodzi sobota, a na 6 pralek przypada ponad 400 użytkowników - bardzo. Polowanie na pralkę zakończyło się dziś totalną porażką. Jak to dobrze mieć olbrzymią szafę! ;)

W pokoju zimno. Siedzę w dwóch bluzach. W końcu i tu mamy oficjalnie koniec lata - wczoraj jeszcze krótki rękawek, dziś już zdecydowanie nie.

I dlatego tym bardziej cieszy mnie myśl, że już za godzinkę nie będzie mnie rozgrzewać herbata... Dziś Freshers' Ball! :) Wskakuję w małą czarną i ruszam... na podbój parkietu:)

sobota, 3 października 2009

przyszedł czas na zmiany. przywitałam go z uśmiechem.

Minęły już prawie dwa tygodnie odkąd jestem po drugiej stronie kanału La Manche. Dwa tygodnie pełne wrażeń i niespodziewajek najróżniejszych. Ale przez te dwa tygodnie nie napisałam ani jednego maila z odpowiedzią na pytanie "jak Ci tam jest?".

Dziś, w dzień kiedy skończyłam dokładnie dwadzieścia i pół, miałam dużo szczęścia.
Po długich przemyśleniach przyprawiających czasem o ból głowy lub parę ulatniającą się spod kopułki (tak się we mnie gotowało, że hej!) udało mi się pokonać opory mojego poczucia racjonalności oraz przebrnąć przez wszystkie formalności i ostatecznie pożegnałam się z ekonomią.
Od dziś, drodzy moi, jestem studentką kierunku German&Spanish z dodatkowym French'em.

A to nie koniec nowinek, bo jest to rozwiązanie jedynie tymczasowe. Mimo iż nauka tych trzech języków zmierza w kierunku spełnienia marzenia o CV z wpisanym "fluent: English, French and Spanish, working: German", to za rok już mnie tu nie będzie.
Interior design wzywa. Moje przeznaczenie, moja pasja, moje życie-to-be. Koniec oszukiwania siebie i innych. To nie będzie tylko moje hobby. To będzie mój zawód.

A tymczasem, spędzę cudowny rok na kampusie z trawą zieleńszą niż gdziekolwiek indziej. Z ludźmi z całego świata. Z "zamkiem" w tle. Będę śpiewać, będę tańczyć, będę się ścigać. Tylko że tym razem nie będzie to wyścig szczurów, a wioślarstwo na Tamizie.

Przed wyjazdem, mimo trudów z dopięciem walizki, mama dała mi toruńskie Katarzynki. "Weź, przydadzą się, kiedy będzie Ci smutno." Pierniczki leżą głęboko schowane w przepastnej szufladzie pełnej mojego nowego życia. A na pytanie "jak mi tam jest?" odpowiadam: przewspaniale.