źle znoszę zapach starości.
dlatego kiedy wczoraj weszłam do domu spokojnej starości (czy czegoś w tym rodzaju), od razu pomyślałam sobie, że mam nadzieję, że ja nie dożyję takich czasów...
a potem się zaczęło.
przyszliśmy tam z chórem, żeby zaśpiewać repertuar z weekendowych koncertów. pomysł bardzo mi się spodobał, dlatego bez wahania się zgodziłam i przyszłam.
nigdy się po sobie nie spodziewałam tego strumienia świadomości, który na mnie tam spłynął. ani reakcji na niego...
idąc na małe rozśpiewanie minęliśmy taką staruszkę na wózku, którą sanitariusz zwoził na dół na koncert. przywitała się z nami. Ruth ma 105lat...
jaki to ogrom czasu w porównaniu z moimi marnymi dwudziestoma(!). szybko wyłączyłam myśl, która włączyła się po wejściu.
kwadrans później zaczęliśmy. zaśpiewaliśmy pierwszą piosenkę. pod koniec już było mi trudno, oczy zaczynały się szklić. podczas drugiej po prostu się rozpłakałam. schowałam się za chórem i zaczęłam płakać. ja! w miejscu publicznym! płakać!
próbowałam się uspokoić i dołączyć pod koniec utworu. stanęłam znowu razem z chórem. nie dałam rady zaśpiewać nawet jednego pełnego wersu...
nie byłam w stanie patrzeć na naszą publiczność na krawędzi życia i śpiewać jednocześnie radosne kawałki, cieszyć się...
zaraz pomyślałam też o babci, która dziś idzie do szpitala...
nie dałam rady.
w przerwie między utworami wyszłam poszukać łazienki. nie mogłam przestać płakać. coś się takiego stało - i nie umiem tego opisać - że łzy zdawały się nie mieć końca.
wszyscy sanitariusze, którzy mnie mijali pytali czy wszystko ok. wszyscy byli nad wyraz mili. i to mi wcale nie pomagało. stanęłam tuż za drzwiami do sali, w której śpiewała reszta chóru. chciałam chociaż posłuchać...
chwilę później jakiś staruszek wychodził z tej sali - opierając się o chodzik. krok za krokiem, bardzo powoli.
zobaczył mnie. zatrzymał się. ...i wyciągnął dłoń. myślałam, że chce, żeby mu pomóc przejść przez drzwi. chwyciłam jego dłoń, a tymczasem on mnie uścisnął delikatnie i uśmiechnął się.
wywołało to efekt odwrotny do uspokojenia się...
nie wiem, co wydarzyło się wczoraj. nie wiem dlaczego. ale myśl o tym, że to mogą być ostatnie święta dla całej tej pełnej sali nie dawała mi spokoju. (mimo tego, że oni zdawali się być do tego bardzo zdystansowani. puszczali sobie nawzajem oczka i śmiali się śpiewając "...and a happy new year")
myśl o tym, że to zawsze mogą być ostatnie święta dla każdego z nas, dla moich bliskich... a mnie tam nawet nie ma.
myśl o śmierci nagle i niespodziewanie doprowadziła mnie do skraju wytrzymałości.
pod koniec dołączyłam do chóru śpiewającego kolędy. mieliśmy wydrukowane słowa, więc starając się nie myśleć o tym dla kogo śpiewam, nie odrywając wzroku od kartki... jakoś przebrnęłam przez zakończenie naszego występu.
wróciłam do domu, chcąc zadzwonić jeszcze do babci. ale zdałam sobie sprawę, że było już za późno. ah te niekorzystne przesunięcie czasowe.
po ostatnich trzech nocach z rzędu, kiedy nie zasypiałam przed 3rano (raz próbowałam, ale organizm tak mi się poprzestawiał, że nie mogłam zasnąć wcześniej!) oraz po potoku oczyszczających łez poszłam spać o 23. o dziwo, udało mi się zasnąć. nie na długo jednak. 23.45 alarm przeciwpożarowy wyciągnął mnie z łóżka. z początku myślałam, że to już ranek, i że dzwoni budzik... [tak Ewa, nie tylko Wam robią takie niemiłe niespodzianki...]
...i w ten sposób skończył się mój dzień. na całe szczęście, cokolwiek by się nie działo, jedno zawsze jest pewne. każdy najgorszy dzień ma swój koniec.
a za 7 dni będę w Polsce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz