...nie żebym nie miała o czym pisać, ale metaforycznie będzie.
choć i w dosłownym znaczeniu prawdziwie...
wczoraj idąc na zajęcia czułam się tak, jakby od mojego przyjazdu nie minął nawet tydzień. a wszystko za sprawą jasnego nieba, słońca, rześkiego powietrza i śpiewających ptaków. pogoda tutaj naprawdę może wrócić z okropnego A do pięknego B w bardzo szybkim tempie.
i tak wczoraj, płynąc z moim esejem z filozofii pod pachą, z rozpiętym płaszczem, napawałam się powtarzalnością chwili.
czas się cofnął... błąd.
dziś od rana świat spowity był mgłą. w brutalny sposób przypomniało mi się, że to już nie koniec lata, a zimy początek raczej. na egzamin ustny z francuskiego szłam krokiem szybkim, chowając się zachłannie w każdy skrawek mojego płaszcza. przechodząc pod drzewami skraplająca się na gałęziach mgła kapała mi na policzki.
kropla po kropli... niczym łzy.
gdy wracałam, z mlecznej otchłani wyłoniła się rzeka studentów z walizkami i torbami wszelakiej maści.
czas licznych pożegnań. nowych tęsknot.
i tylko na koniec czyjś jeden uśmiech wyczarował mi piękny zachód słońca. żadnej mgły, żadnego deszczu. w mojej półgodzinnej przerwie między zajęciami a pracą przystanęłam przy oknie, zatrzymałam się na chwilę, zamyśliłam... i tylko gdzieś tam w oddali ten piękny zachód słońca. wyciągnęłam rękę w tym kierunku
...i dotknęłam szyby między nami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz