niedziela, 28 listopada 2010

sobota, 6 listopada 2010

-> http://katburn.blogspot.com/

Jeszcze raz dziękuję.

poniedziałek, 1 listopada 2010

The End.

Płacz oczyszcza.
Życie jest piękne.
Ten blog, oficjalnie już, umarł.

['] 31.10.2010

Bardzo dziękuję wszystkim wytrwałym.

"Coś się kończy, coś się zaczyna"? Nie. W moim uzasadnienie-chaotycznym świecie nic się nie kończy i nic nie zaczyna - wszystko się po prostu "dzieje"...

piątek, 29 października 2010

mija czas...

Starzeję się.
Dojrzewam...

Mentalnie, psychicznie i duchowo zbliżam się do nieidealnego ideału człowieka który przez te wszystkie lata powstawał w mojej głowie.
I starzeję się. I dojrzewam...

Alkohol stoi w domu tygodniami nietknięty nawet, snu potrzeba mi więcej niż kiedyś. Z facetami krótka piłka. Wiem czego chcę.
Dobrze mi z tym.

Postarzałam się. Dojrzałam odrobinę więcej, ot tak.

środa, 27 października 2010

śmiertelnie poważna prognoza

departamentowi niemieckiego spodobało się chyba to, że jest najmniejszym z departamentów na wydziale nauki języków obcych i aby pielęgnować swoje miejsce w tym rankingu próbuje nas wszystkich wykończyć.

powolną śmiercią przez niekończące się tłumaczenia, artykuły i eseje któregoś razu wezNEM i zejdEM z tego świata.... o!

wtorek, 26 października 2010

trzy zdania

Tego co się ze mną dzieje nie da się opisać w trzech zdaniach, a na więcej nie mam czasu/siły, ale na wszystko przyjdzie czas.

A teraz jest bardzo kreatywnie i jest pełno wiary w siebie, i uśmiechu, i motyli... a fizyczne przeciwności losu takie jak to, że człowiek jednak musi spać staram się jakoś opanowywać. ;)

Na koniec próbka tego, co w niedzielę wzruszyło mnie do łez [koncert jako całość, bo ani youtube, ani pojedynczy utwór nie są w stanie stworzyć takich emocji].

http://www.youtube.com/watch?v=QYRaJD1o1Rg

sobota, 23 października 2010

mam najpiękniejsze życie ze wszystkich ludzi na całej Ziemii :)

i dziś to nie podlega dyskusji w ogóle i kropka :)

:)

środa, 20 października 2010

niecodzienny fotoreportaż dnia codziennego :)

Ostatnimi tygodniami jestem okropną przyjaciółką, koleżanką i dzieckiem zarazem. Nie odpisuję na większość wiadomości, które dostaję, albo piszę, że napiszę wkrótce, nie oddzwaniam, nie odzywam się, nie smsuję, nie piszę bloga. Słowem: nie mam czasu. No dobra, to są już trzy słowa ;)

I kiedy już już wydawało mi się, że prawie wszystko ogarnęłam i jestem ze wszystkim na bieżąco, to dziś się okazało, że nie. Dowalili mi taką pracę, że o dniu wolnym mogę w ten weekend zapomnieć. 1000słów z niemieckiego samo się nie napisze...

I tak jak normalnie mój pokój jest bardzo porządny, a w zasadzie wszystko ma swoje miejsce, tak dzisiaj w pośpiechu wyszłam na zajęcia zostawiając wszystko jak było. Kiedy wróciłam, rozejrzałam się po pokoju i stwierdziłam, że to w zasadzie daje niezły obraz tego, co się ze mną obecnie dzieje. Stąd chwyciłam aparat i szybko cyknęłam kilka zdjęć.

Dla tych wszystkich, o których pamiętam, ale do których nie mam za bardzo kiedy się odezwać, mały fotoreportaż:

Niemiecki w tym roku spędza mi sen z powiek. ONI OCIPIELI zadają nam tyle prac domowych, że żaden normalny człowiek studiujący wyłącznie niemiecki nie jest w stanie tego zrobić, a co dopiero ktoś kto robi dwa kierunki i jeszcze pracuje.

Chyba o tym będę pisała tę pracę-gigant. Czy na pewno to nie wiem, bo... nie miałam jeszcze czasu obejrzeć filmu...

Jako mój jedyny "czas dla siebie" chodzę dwa razy w tygodniu na pilates. Oł jes. :D

Robię wszystko co mogę, żeby załatwić sobie internshipy na przyszły rok.

To czytam.

To piję.

Tak odrabiam prace domowe (z uwzględnieniem ilości 'czasu wolnego', jakim dysponuję, bo pracy, zajęć oraz innych rzeczy TO DO tu nie znajdziecie).

Wybieram płytki, blaty i ścianki działowe do swojego projektu.

A to jest dla odmiany coś, czego nie robię. Nie otworzyłam jeszcze żelazka, które dostałam i dlatego ostatnio chodzę tylko w niegniotących się ubraniach, bo reszta czeka. Plus popsuł mi się ekspres do kawy. Bu.

I to by było na tyle. Ej-men.

poniedziałek, 18 października 2010

SOS

potrzebna mi nazwa dla mojego biura projektowego.

musi być chwytliwa i mieć międzynarodowe brzmienie (czyt. nie może być skomplikowana w wymowie w innych językach)

jakieś pomysły inne niż 'Catherine's design'?

niedziela, 17 października 2010

czy Ty to czytasz?

dlaczego się do mnie nie odzywasz?...

Kasia od Vikingów.

czwartek, 14 października 2010

światełko w tunelu

środa wieczór, czy noc to już?
widzę już światełko w tunelu, prześwity małe. w sensie wyłącznie pozytywnym!
na mojej głównej liście "TO DO" zostało mi - uwaga! serio policzyłam - tylko 26 pozycji :D teraz wygląda tak przejrzyście :D
są jeszcze co prawda pod-listy, ale dziś szklanka jest do połowy pełna. :D

w dodatku, poprosiłam o wolną niedzielę w pracy i... mam weekend całkowicie wolny od zajęć i pracy! jupiiii!
to się nie zdarza tak po prostu - to jest cud jakiś! :)

oho, coś jeszcze mi się przypomniało. 27. ale co tam, to i tak jest jedno wielkie neverending story ;)

P.S. [update] w piątek mam interview. trzymać kciuki proszę. i nie tylko za mnie proszę ;)

poniedziałek, 11 października 2010

Bo każdy dzień może być pierwszym dniem reszty Twojego życia. A przynajmniej półrocznego stażu marzeń ;)

Godzina 19. Za mną długi dzień projektowania na jednej uczelni, przede mną długa noc tłumaczenia.

I zapytała mnie dzisiaj Bianca jak ja to robię?
I survive., odpowiedziałam.

Odpowiedź, którą powinnam była dać przyszła do mnie po powrocie do domu.
Z siatami zakupów, wkurzona na niepozmywane naczynia i ciągle niezebrane gałęzie w ogródku, opadałam z sił.

I w takich momentach otwieram pocztę w nadziei, że sił mi przybędzie.
Czasem jest to e-mail od osoby, od której dawno nie słyszałam.
Czasem zadzwoni telefon po prostu miły.

A dzisiaj dostaję maila od działu Human Resources wielkiej międzynarodowej firmy designerskiej z prośbą, abym przesłała im swoje CV.

Internshipie, o internshipie,
Wiedniu, o Wiedniu,
już ja się o Ciebie postaram!

I już. Jeszcze tylko niebieski ser z czerwonymi winogronami (R.O.Z.K.O.S.Z.) i jestem gotowa na długie godziny tłumaczeń.
Ostatnio skończyłam o trzeciej nad ranem. Tym razem może pójdzie mi szybciej...
Let's see, shall we? :) :) :)

piątek, 8 października 2010

"If you think you can - you can. If you think you can't - you're right." ;)

niekończące się listy "to do" i kartka na biurku "siedź na dupie i rób!", jak również brak aktywności na blogu świadczą o tym, że jestem niemiłosiernie zajęta. nagromadziło się spraw do pozałatwiania i dochodzą nowe "niespodzianki", a do tego trzeba ogarniać dwa kierunki i pracę na bieżąco. chciałam to mam. a rezultatem jest chwilowo prze-prze-prze...[ziew]męczenie.

wewnętrzny imperatyw. do czwartku wieczór uporam się ze wszystkim na moich mnogich listach. choćby nie wiem co. w dodatku wtedy będę już pewnie po interview na nowe stanowisko. trzymajcie kciuki, bo może będzie "awans" ;)

...i wtedy nastanie jasność i zrobię sobie półtora dnia weekendu (za tydzień w piątek kończę o 13, a soboty mam 'wolne'). no. plan jest, więc do dzieła! :)

sobota, 2 października 2010

...i pół.

2 października każdego roku dopada mnie to poczucie, że "dopiero co" skończyłam X lat, a tu już minęło pół roku.

Świętować pojechałam z Anią w kinie.
EAT PRAY LOVE.
Tytuł krzyczący z plakatów mnie zniechęcał, ale kiedy wpadłam na artykuł o tym, o czym film będzie, postanowiłam jednak go obejrzeć.
... i polecam. ("Wielki powrót Julii Roberts" ukazuje się pod polskim tytułem "jedz módl się kochaj".)

Film kolorowy, przyjemnie się ogląda, ale jednocześnie jest to jedna z niewielu prób Hollywoodu na zachęcenie widza do zmiany myślenia. Podoba mi się.

I z ciekawszych przemyśleń może jedno upublicznię.
W naszym fantastycznym nowoczesnym społeczeństwie, pełnym oczekiwań i pędzącym na złamanie karku coraz częściej odcinamy się od religii - nie wierząc w Boga, nie wierząc w kościół, chcąc żyć w zgodzie z sumieniem bez dyktowanych zasad z zewnątrz lub z braku czasu. Nie odcinamy się jednak od życia w poczuciu winy. I wydaje mi się, że nie jest to jakaś charakterystyka ogólnoświatowa, ale polska - wydaje mi się - jak najbardziej. Zabiegane elity, ludzie wykształceni, dążąc do "lepszego jutra", trącając o perfekcjonizm, ciągle coś sobie wyrzucają. I żyją z ciągłym poczuciem niższości, bo "tego nie udało mi się zrobić", "tamto mi nie wyszło" etc. etc. Za bardzo skupiamy się na tym, co złe (i to żadnym okryciem nie jest), ale przez to żyjemy w poczuciu winy.
Nie potrafimy SOBIE wybaczać.

Jest sobota wieczór. Miałam dzień wolny.
Wybaczam sobie, że nie dorosłam do wybujałego planu mojej wyobraźni i nie zrobiłam tego wszystkiego, co sobie zaplanowałam (a na czego zrobienie powinnam przeznaczyć co najmniej z tydzień wolnego;p).

I pójdę dziś spać bez poczucia winy, bo choć może bez wszystkich tłumaczeń, to z wzbogaconym duchem i z uśmiechem wątroby (obejrzycie film to zrozumiecie;]).
Dziś jestem mądrzejsza o dwadzieścia jeden i pół lat. :)

czwartek, 30 września 2010

fenomen złamanego serca
zawsze mnie zachwyca
rozpiętością barw cierpienia

piątek, 24 września 2010

Nie jest źle ;)

Według Times'a Royal Holloway plasuje się na 88 miejscu światowo (ranking 200 najlepszych uczelni), a na 22 miejscu w Europie. Polska się na ranking nie załapała... ciekawe dlaczego?
Oto co brano pod uwagę:

A dla ciekawskich dokładne listy TUTAJ:
http://www.timeshighereducation.co.uk/world-university-rankings/2010-2011/europe.html

wtorek, 21 września 2010

ROCZNICA

Minął rok od kiedy przeniosłam się do Anglii. Po tym roku miałam pierwotnie w planie dwie opcje - albo zostanę tutaj(Economics&Management), albo wrócę na SGH.
Tymczasem dziś wstałam rano i pojechałam na zajęcia z interior design. Wymarzone, ukochane, wspaniałe - było niesamowicie! Potem po całym dniu cudownych zajęć, które mnie fascynowały, a nie zanudzały, spotkałam się ze znajomym i jego dziewczyną na przemiły obiad. Na koniec poszłam, jak prawie co tydzień, na zajęcia z tanga argentyńskiego.

W najśmielszych snach rok temu nie wyobraziłabym sobie tak fantastycznego obrotu spraw. A jednak! Zrobiłam to. Czeka mnie wyśmienity rok pełen ciężkiej pracy, ale przy tym jak do tej pory wszystko się układa to ciężka praca mi nie straszna, bo wiem dokąd zmierzam.

Dostałam nową pracę z bardziej elastycznymi godzinami pracy i możliwością awansu. Ułożyłam sobie plan tak, że mogę pogodzić moje "główne" studia German&Spanish z kursami z interior designu, pracą, tangiem i jeszcze pilatesem. (Dobra organizacja i dużo szczęścia to podstawa planowania w moim wypadku;]). A przy tym wszystkim mam soboty wolne. Od zajęć i pracy przynajmniej, więc będę miała czas na regenerację i przygotowywanie się do zajęć.

Jestem z siebie dumna.

Life's good to me. :)

P.S. Oczywiście to wszystko nie byłoby możliwe, gdyby nie pomoc i wsparcie wielu fantastycznych osób. Kocham Was bardzo! - przez cały rok, codziennie!

niedziela, 19 września 2010

coś się kończy, coś się zaczyna...

Obejrzałam ostatni odcinek przyjaciół.
Tak sobie oglądałam je przez całe wakacje, zaczynając tuż po przyjeździe na Majorkę, potem z Wojtkiem w Barcelonie, pracując w Londynie... tak naprawdę chyba tylko będąc w Polsce nie obejrzałam ani jednego odcinka, bo tam nie miałam ani chwili do "stracenia"... ;)

A teraz niedziela wieczór, zakończyłam dziesiątą serię, a tym samym - wakacje.
Jestem gotowa.
Jutro wielki dzień. W końcu spełni się Wielkie Marzenie. Nie do końca to jeszcze do mnie dociera...
Rano jadę na nową uczelnię, zaczynam zajęcia z interior designu i pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że będzie to wszystko to, na co liczyłam; a może nawet więcej...?

Dziś był pierwszy dzień w nowej pracy, jutro pierwszy dzień na nowej uczelni. Z moim charakterem nigdy nie poznałam znaczenia słowa "nuda".

Trzymajcie kciuki! :)

sobota, 18 września 2010

"Hide and seek"

To tytuł filmu. Horroru w zasadzie, który oglądaliśmy dzisiaj wieczorem.
Była godzina dziesiąta, drzwi do pokoju zamknięte, na korytarzu ciemno, w pokoju ciemno i tylko ten film na laptopie, a nas czworo.

Akcja w pełni, główny bohater szukał po domu podejrzanego o morderstwa. Skrzypiące drzwi i takie tam. Rzeczony postanawia zejść do piwnicy, podchodzi do drzwi, otwiera je... zapala światło. UŁAMEK SEKUNDY i światło zapala się u nas na korytarzu. Widzę to przez szparę w drzwiach i mówię drżącym głosem "ej, światło się zapaliło... u nas!" (wszyscy przebywający w domu oglądają ten film...) i w tym momencie same otwierają się drzwi. Wrzaaaaaask!!!!!! Wrzeszczałyśmy z przerażenia.
Cięcie.

****

Był sobie Carl, mój współlokator.
Carl jest bardzo wierzący. Ze względu na to, że Papież przebywa obecnie w Wielkiej Brytanii i w dodatku mieszka w domu naprzeciwko domu rodziców Carla, Carl przekładał moment swojej wprowadzki kilka razy. Powiedział nawet, że wprowadzi się w piątek(dzisiaj), ale to też jakoś mu się przedłużyło i dojechał do swojego nowego domu około 22. Miał swoje klucze, otworzył więc drzwi, zapalił światło na korytarzu i... usłyszał WRZAAAAAAASK!!!!!!

****

Cóż. Dzień, w którym Carl wprowadził się do domu zapamiętamy wszyscy. Idealne wyczucie czasu.

Śmialiśmy się co nie miara.



---
Napisanie tej historii jest zgrabnym ominięciem tematu pożegnań.
Nie umiem się żegnać.
Nie wtedy kiedy mam wrażenie jakby ktoś wyrywał mi serce.

Dlatego chcę zapamiętać ten czysty śmiech, którym zanosiliśmy się gdy okazało się, że to Carl zapalił światło, a otwarte drzwi na dole wywołały przeciąg, który otworzył drzwi.
Szczery śmiech... będzie mi Cię brakowało.

piątek, 17 września 2010

Do You Mind?

Londyn.
Cały dzień po głowie chodzi mi piosenka z tytułu.
Załatwionych spraw milion albo dwa... a wszystko zwieńczone wizytą w teatrze.

Pięknie jest.
I chciałabym bez żadnego 'ale'...
Pojutrze będzie płacz.
Tymczasem dzisiaj słońce, design, Gherkin i trzepot skrzydeł.
NIE TAK MIAŁO BYĆ!





(...) stay another day if that's ok?

wtorek, 14 września 2010

m(ów)isz-masz

W ostatnich dniach zanotowaliśmy wzrost akcji podróżniczych oraz fotograficznych. Oto szczegóły notowań:

Windsor Great Park. Pogoda może mało great, bo płatała figle, ale w kaloszkach i w dobrym towarzystwie jak znalazł. :) Potem nawet słonko wychodziło - a widoki przednie.





Londyn. Wystawa "Butterfly explorers". Jedno jest pewne: spełnione marzenie. Widziałam niebieskiego morpho i jest to z całą pewnością najpiękniejsze stworzenie jakie do tej pory ujrzały moje oczy. Zdjęcia nijak nie są w stanie tego oddać - kiedy patrzymy na niego zmienia kolor w zależności od kąta, pod jakim go widzimy. Dlatego kiedy leci, mieni się od jasnoniebieskiego przez intensywnoniebieski aż do fioletu. Najpiękniejszy widok świata.
A ponieważ apetyt rośnie w miarę jedzenia, chcę więcej. Chcę zobaczyć całe chmary tych stworzeń siadające na drzewach. To w Ameryce Południowej. Zobaczymy, co da się zrobić... Ale KIEDYŚ na pewno.:)





Cambridge. W Oxfordzie byłam już kilka razy, w Cambridge nigdy przedtem. Po powrocie podtrzymuję zdanie, że Oxford jest po prostu lepszy. Bez dyskusji :) [Ale kilka ciekawych widoczków znalazłam;)]





P.S. Jest taki bardzo stary film - "Nie lubię poniedziałku". Spieszę donieść, że u mnie wręcz przeciwnie. Od przyszłego tygodnia poniedziałek jest moim ulubionym dniem tygodnia: cały dzień zajęć z interior designu zakończony tangiem. Ot i rada dla malkontentów - nie lubisz poniedziałków? Wypełnij je przyjemnościami ;)

piątek, 10 września 2010

Houston, wylądowaliśmy.

Po milionach perypetii z moich laptopem, wszystko lub prawie wszystko wydaje się działać poprawnie (odpukać w niemalowane! [stuka się w główkę;p]). Teraz tylko z milion zdjęć do obróbki i z tysiąc maili do odpisania. Ale cierpliwości...

Pobyt w Polsce fenomenalny; przedłużony przyjazdem mamy do Londynu - również bardzo udanym.

A teraz ostateczne przygotowania do nowego roku szkolnego - oficjalnie jestem już studentką interior design jako drugiego kierunku plus od września zaczynam nową pracę, wprowadziłam się też i urządzam w nowym domu - wiele zmian, rzeka płynie ;) Ale najważniejsze jest to, że wszystko powoli zaczyna się układać w jedną całkiem spójną całość i chyba nawet uda mi się pogodzić moje ambitne plany :)

Na zakończenie kilka wspomnień: :)




niedziela, 15 sierpnia 2010

Rzut beretem

Po tygodniu tak ciekawym jak ten mam takie poczucie, że niektórymi sprawami nie warto się nadmiernie przejmować. Rozwiązania przychodzą same, niespodziewane, najlepsze.

Wszystko wydaje się być na swoim miejscu, na dobrej drodze.
Przede wszystkim to ja jestem na swoim miejscu. I już się nie zgubię. Bo dziś Dobra Dusza dała mi mapę... :)

O tym co się wydarzyło już wkrótce.
Póki co idę do spania, co by ostatkiem sił zwlec się na siódmą rano na ostatnią zmianę w pracy przed wylotem do domu.
Jutro o tej porze będę wśród najbliższych. Ot, rzut beretem.

środa, 11 sierpnia 2010

Mimozami jesień się zaczyna...

Mamy jesień.
14 stopni, deszcz, jeżyny i zapach lasu, który z jesienią ma tyle wspólnego, co moje wspomnienia wypadów na grzyby we wrześniowe popołudnia tuż po szkole.

Wprowadzenie się do nowego domu, które miało miejsce miesiąc temu, wiąże się z takimi niespodziewanymi zjadaczami czasu jak przycinanie żywopłotu, czy umawianie się na inspekcję gazu (przy czym sama inspekcja trwała dziś rano około minuty, a żeby się na nią umówić musiałam dwa razy dzwonić do British Gas gdzie cięgle mnie przełączali i wisiałam na telefonie po dwadzieścia minut za każdym razem!).

A z czasem ostatnimi czasy było krucho.
(Poprawność językowa zagubiła się gdzieś w samolocie powrotnym z Barcelony. Pracuje ze mną co prawda jedna Polka, ale nasze słownictwo zamiera, wkrada się zaś słowotwórstwo, neologizmy i przerywniki w stylu "ten no wiesz", "to tamto" lub po prostu angielskie odpowiedniki.)

Praca. Słów kilka.
Wstaję, idę do pracy, wracam z pracy, kładę się spać, wstaję, idę do pracy, wracam z pracy, kładę się spać, wstaję... i tak w koło Macieju. Od miesiąca prawie każdy dzień jest taki sam, a upływ czasu mierzy się poniedziałkowymi lekcjami tanga w Londynie, czwartkowym porannym wystawianiem śmieci na ulicę i weekendowymi dłuższymi przerwami pomiędzy poranną, a wieczorną zmianą. O tym jak szybko mijają dni kiedy pracuje się od 7rano do 9wieczorem najlepiej świadczą moje książki, które po wprowadzce położyłam w stertach na podłodze i cały czas nie upchnęłam ich na półki, ani do szuflad w biurku.
Jeśli o samą pracę chodzi to nie wszystko jest AŻ TAK monotonne, ale nie będę tu prowadzić DZIENNIKA z wypadków przy pracy ;) Natomiast z ciekawszych spostrzeżeń, których mieliśmy okazję doświadczyć na przestrzeni ostatnich tygodni:
-jeśli w całej okolicy odetną wodę, kucharz nie ma jak gotować,
-jeśli gdzieś się pali, to dzieciaki panikują i biegają jak szalone,
-jeśli firma produkująca plastikowe kubeczki wypuści felerną, dziurawą partię, kończy się to 'powodzią' na każdym stole,
-a jeśli widujesz tych samych ludzi każdego dnia przez długi czas, pewne jest to, że ktoś komuś wpadnie w oko, a inny ktoś będzie miał z tego niezłą radochę ;)

Dziś mam dzień wolny. W końcu. Nareszcie. W planach wyjazd z Emilą - do Windsoru, gdzie swoją rezydencję ma Królowa. Może spotkam Księcia Williama? :D

Mój samolot do Polski odlatuje za cztery i pół dnia.
A wtedy, mam nadzieję, czas trochę zwolni... ;)

niedziela, 8 sierpnia 2010

blog.reaktywacja.eu (aka co.uk/es/pl)

Mam Internet! Mission accomplished.

Wkrótce nadejdą bardziej wylewne historie z podróży i życia na emigracji, a tymczasem zapowiadam tylko, że od 15 do 29 sierpnia będę w Polsce i już nie mogę się doczekać na spotkania wszelkiej treści! ;)

Wiem, że już o tym kiedyś wspominałam, ale powtórzę to jeszcze raz - ja po prostu UWIELBIAM ten teledysk:
http://www.youtube.com/watch?v=pq-yP7mb8UE

do zobaczenia wkrótce! ;)

sobota, 24 lipca 2010

...bo ja nie mam Internetu w domu.
To się zmieni (oby) wkrótce.
Wtedy napiszę.

Tymczasem dużo pracy, pracy i pracy ;)

Ole!

środa, 7 lipca 2010

;]


It's time for desire...

to be continued

czwartek, 1 lipca 2010

NZW

Nadchodzi najbardziej zakręcony weekend roku.

Jutro start o szóstej rano czasu środkowoeuropejskiego.

Majorka -> Madryt -> Londyn -> wprowadzka do nowego domu -> praca -> teatr -> praca -> głosowanie -> praca -> Barcelona.

Byle do poniedziałku, do spotkania na lotnisku w Barcelonie.

Goodbye blue sky. Żegnaj Majorko. A teraz ready, steady... GO!


Happy 21st Birthday! ;)

http://www.youtube.com/watch?v=amqX89SjvC0

poniedziałek, 28 czerwca 2010

Bernagiewicz, weź się w garść.

wielka czerwona kula aka Księżyc

Widziałam najpiękniejszy wschód Księżyca ever. Wczoraj. I co? I oczywiście, tak jak zawsze noszę aparat ze sobą, tak ten jeden raz nie miałam go przy sobie! Ehhh...

Więc Wy go nie zobaczycie, ale... olbrzymi, z początku czerwony Księżyc na granatowym niebie zaczął się wznosić nad sąsiednim miastem widocznym w oddali zatoki. Z czasem Księżyc zaczął się robić pomarańczowy i rzucać piękną łunę na morze.
Ale ta czerwona kula na granatowym niebie. No mówię Wam. Cud Natury.
Zupełnie niecodzienny widok, bo kiedy wschodzi lub zachodzi Słońce, całe niebo dookoła jest odrobinę rozjaśnione. A tam, czerwień z granatem... Aż szliśmy tyłem, żeby nie przegapić tego widoku, a był akurat nie w naszym kierunku.

Wiecie ile ludzi, którzy byli w tym czasie na deptaku, przegapiło ten widok!? Właśnie przez ten brak łuny, jakiegokolwiek znaku na niebie. Tylko ta kula.

I uśmiechał się. :) Cokolwiek nie powiecie, Księżyc jest mój. I uśmiecha się do mnie. Zawsze. [Zabrzmiało to jak zwierzenia osoby z jakiegoś zakładu zamkniętego...;) Co mi tam. ;p ]

Potem przerżnęłam dwie partie szachów i poszłam na fiestę. Hiszpanie to mają życie. Każdy powód jest dobry do świętowania. Fiesta, o którą zahaczyłam wczoraj była imprezą sardynki. 11 w nocy, na placu mała scena, muzyka na żywo, a dookoła stoły i grille z sardynkami. Ludzie klaszczą (kojarzycie tradycyjne hiszpańskie rytmy?), dzieci biegają dookoła, leje się piwo i wino. I sardynek w bród, oczywiście.
Pierwsza myśl jaka mnie naszła to to, że jako kultura wiele tracimy przez swój zimny klimat. U nas okazji do świętowania w przyjaznej dla człowieka temperaturze, na dworze, o godzinie jedenastej w nocy jest... no niewiele jest.
A potem zaczęłam rozglądać się dookoła ciekawskim okiem osoby "z zewnątrz" i po chwili zauważyłam, że (nie wiem kiedy) zrobiłam się bardzo krytyczna. Względem wszystkich poza sobą oczywiście :D
Dzieciak na scenie nieczysto zaśpiewał, babka miała za krótką sukienkę, inna 'rozlała się' na ławce ('usiadła' mi nie pasuje, kiedy ktoś w ponad 90% składa się z tłuszczu... eh), ten byłby przystojniejszy bez wąsów, tamten ma okropny tatuaż... Kiedy rozglądałam się dookoła mało było w moich myślach radosnego nastroju święta sardynki. Czy krytycyzm i obserwacja może zabić radość z 'bycia częścią czegoś"? Jakiegoś wydarzenia na przykład takiego jak to?
I gdybym nie była wczoraj po powrocie tak zmęczona i napisała to od razu, to wyliczyłabym pewnie więcej szczegółów, które wpadły mi w oko, a tak to pamięć już nie ta i... wiecie co? Szczegóły zanikają, a pamięć o święcie sardynki zostanie.

Ale ten raper, który zaczął "śpiewać" do pięknej tradycyjnej hiszpańskiej melodii to już była przesada.
Strasznie krytyczna ostatnio jestem, mówiłam już?

No. To ciao. Buenas noches.

sobota, 26 czerwca 2010

ja dziś pójść stara katedra gdzie Gaudí pracować nad ona przez dziesięć lat robić zdjęcia pójść do port pojechać do Gènova ale jaskinie które chcieć zobaczyć nie móc zwiedzać ja sama a nie być nikogo więcej tam więc musieć wrócić dobra wiadomość zaliczyć wszystkie egzaminy i oficjalnie być na drugi rok studia dlatego kupić ładna sukienka wieczorem pójść do bar oglądać mecz Hiszpania Chile Hiszpanie wygrać i się cieszyć ja też się cieszyć

...wiedzieć dużo nie znaczy rozumieć.

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Hiszpańskich przygód ciąg dalszy...

20 czerwca. Wybory. Jakże mogłabym o tym zapomnieć.
Zarejestrowałam się przez Internet, aby móc zagłosować na Majorce. Dostałam potwierdzenie z adresem, gdzie odbędzie się głosowanie. Na całą Majorkę przypada jedna Komisja Wyborcza.
W niedzielę z tej okazji zapuściłam się w rejony, w które wcześniej nie miałam po co się wybierać... Rany-julek, muszę sobie sprawić telefon z GPSem!
Nie miałam mapy jako takiej, tylko narysowałam sobie drogę i spisałam nazwy ulic z GoogleMaps. Na moje nieszczęście, GoogleMaps podaje nazwy ulic po hiszpańsku, a na Majorce jest to tylko jeden z dwóch języków urzędowych. Jest jeszcze majorkański(nie wiem, tak to się odmienia?), który jest odmianą katalońskiego, który jest pomieszaniem hiszpańskiego z francuskim. Tak skomplikowanie jak to brzmi, nie byłoby to problemem, gdybym w jednej trzeciej drogi nie zorientowała się, że nazwy ulic na tablicach podawane są właśnie w owym języku... No i tu zaczęło się robić pod górkę (dosłownie i w przenośni). Na szczęście moja orientacja w terenie nie jest taka najgorsza, a i ludzi popytałam, więc w końcu trafiłam na właściwą drogę... I już, już, kiedy cieszyłam się, że znalazłam ulicę z adresu, którego szukałam, na mojej drodze pojawił się kolejny problem. Szukałam numeru cztery. Idę sobie uliczką, gdzie po prawej parking i kawałek dalej MERCADONA (ichni supermarket), a po lewej rząd domków, sklepów etc. Patrzę w lewo spodziewając się, że to któryś z tych domków okupuje Konsulat Honorowy Polski, kiedy po chwili spostrzegam, że te numerki to tylko liczby nieparzyste. Doszłam do końca ulicy i nic. Wróciłam. Stanęłam między trójką i piątką i zastanawiałam się, gdzie jest jakieś magiczne przejście, i czy nie mamy przypadkiem głosować przez zostawienie swojego głosu w jakiejś skrzynce pocztowej, czy cokolwiek takiego... I wtedy odwróciłam się, a obok wielkiego napisu MERCADONA zauważyłam małą tabliczkę z numerkiem 4. Nie mogłam w to uwierzyć. Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy to to, że zburzyli budynek, w którym kiedyś był Konsulat, a teraz na tym miejscu stoi supermarket (kręcili się tam jacyś robotnicy, więc założyłam, że supermarket jest nowy). W pierwszej chwili nie pomyślałąm nawet, że właśnie znalazłam to, czego szukałam.
Jedyna Komisja Wyborcza na Majorce została umiejscowiona w budynku supermarketu!
Na bocznych drzwiach znalazłam taką oto kartkę:4A lokal 2 to boczne wejście i pierwsze drzwi na prawo w tym oto "niepozornym" budynku:
I tak spełniłam swój obywatelski obowiązek głosując w towarzystwie produktów spożywczych... no dobra, przesadzam. ;D Było wydzielone osobne miejsce, była Polska flaga, mała urna i nawet niemały ruch. Załatwiałam sobie od razu pozwolenie na głosowanie w innym miejscu w drugiej turze, więc kiedy musiałam chwilę na nie poczekać to przyglądałam się kolejnym wchodzącym ludziom. Szczerze mówiąc ruch był spory, co cieszy :)
II tura w Londynie.

A tak przy okazji, jestem nader szczęśliwa na myśl o nadchodzącym 2lipca.
Mały dzień dla ludzkości, wielki dzień dla Kasi.
O 8 rano wylatuję z Majorki. Mam przesiadkę w Madrycie i kilka godzin czekania, których nie zamierzam spędzać na lotnisku, tylko lecę zwiedzać centrum Madrytu :)
Potem po południu przelot do Londynu, powrót do Egham i odebranie kluczy do nowego domku! :) Na koniec przeprowadzka moich rzeczy z garażu koleżanki do nowego miejsca, a jak uda mi się gdzies w ciągu dnia złapać Internet, to jeszcze sprawdzę wyniki egzaminów, bo mają pojawić się w Internecie właśnie 2 lipca.
To będzie wielki dzień. Dużo planów. Duże zapotrzebowanie na energię :)
ALE. Nie takie rzeczy się robiło ;)
Żeby było ciekawiej, to 3 mam na siódmą rano do pracy :D C'est la vie! Can't wait, as always :D sasasasa^^

niedziela, 20 czerwca 2010

Morpho-sny

ha!
te niebieskie cuda to gatunek motyla z rodzaju Morpho, spotykane w Ameryce Południowej.
a zatem, nowy cel na czas pobytu w Buenos Aires (poza szkoleniem tanga i "odkrywaniem Ameryki" ile wlezie;]) - zapoznać się z tymi niebieskimi cudami.
miejce spotkania: Wenezuela lub Brazylia. się zobaczy się.
can't wait!

piątek, 18 czerwca 2010


Nie spocznę, dopóki nie zobaczę tego na żywo :)

czwartek, 17 czerwca 2010

myślenia o poważnych sprawach ciąg dalszy.
poważne konsekwencje tego myślenia.
ot i ciekawostka świata jak wszystko, powtarzam WSZYSTKO, wpływa na nasz rozwój.
każdy jeden dzień.

szachy w słońcu na ławce Plaça d'Espanya wygrały dziś konkurs na bezpretensjonalność chwili. partię wygrałam. tylko po co?

środa, 16 czerwca 2010

:)

od trzech dni buzia mi się śmieje tak po prostu.
i nie to, że coś się stało.
ogarnęłam co prawda kilka spraw i jestem teraz na bieżąco ze swoimi planami, ale to nie to;
myślałam o kilku zupełnie poważnych sprawach, mimo wszystko to nijak nie zmyło uśmiechu z mojej twarzy...

serduszko mi się śmieje. co ma być, to będzie. a uśmiechem zyskujemy.

wtorek, 15 czerwca 2010

historia bez słów

Włącz głośniki... Teledyski nie są konieczne. Historia pisze się tutaj.
http://www.youtube.com/watch?v=XVamiw6Acy8&feature=related

AKT I

Scena I
Dziewczyna budzi się. Nigdzie nie musi się spieszyć.

Scena II
Chwilę później wychodzi.


AKT II

Scena I
Dunkin' Coffee. Trudny wybór... Po chwili namysłu wybiera klasykę gatunku Clasico Choco Glaseado oraz regionalny Crema Catalunya. Kawa oczywiście z mlekiem.

Scena II
iPod w uszach. Dziewczyna idzie w stronę morza. Cały Świat zdaje się grać tylko ten kawałek. Jej iPod wydaje się zgadzać z całym światem. http://www.youtube.com/watch?v=nMLwGGUhTks


AKT III

Scena I
Siada na betonowym murku. Nogi zwisają nad falochronem z kamieni. Fale rozbryzgują się tuż przed nią. Czuje poranną bryzę i bierze głęboki oddech. Wiatr bawi się jej włosami.
Kawa i Dunkin'.
http://www.youtube.com/watch?v=HSH4wiIDoSQ

Scena II
Dziewczyna siedzi tam już od dobrych piętnastu minut. Nie porusza się. Patrzy przed siebie. Wiatr we włosach. Na horyzoncie żaglówki i większe statki. Po prawej duży port.

Scena III
Odwraca głowę w lewo. Nad plażą wznoszą się jeden po drugim samoloty opuszczające wyspę z pobliskiego lotniska. Dziewczyna patrzy na zegarek.
Już po wszystkim.
A w uszach ciągle echem odbija się
...Bitter taste of the passion long gone...


***
W sobotę z Londynu wyjechała osoba, która była w moim życiu kimś ważnym. Nie wiem kiedy zobaczymy się następnym razem, bo dzielą nas teraz setki kilometrów. Tysiące właściwie...
Nie było mnie na lotnisku, i choć pożegnaliśmy się dużo wcześniej, poszłam w sobotę rano nad morze, usiadłam na murku, patrzyłam na horyzont i żegnałam odlatujące samoloty. Naiwne to, ale tego właśnie potrzebowałam.
I looked at life from both sides now...

poniedziałek, 14 czerwca 2010

przypadkowy post

-Angielskie jedzenie jest obrzydliwe. Stwierdzam to teraz, po dwóch tygodniach w Hiszpanii, po dwóch tygodniach "normalnego" jedzenia. Odzyskuję swoje kubki smakowe. Ot i taka refleksja ;) [jak dobrze, że mój nowy dom, do którego wprowadzę się po powrocie będzie miał KUCHNIĘ, a nie - jak w akademiku - jedynie mikrofalę...]

-Do moich dziennych obowiązków należy układanie domków z klocków i śpiewanie dziecięcych piosenek... odświeżam repertuar przedszkolny (mamo, pomóż!;p okazało się, że poza Panie Janie i Wlazł Kotek nic już nie pamiętam... na szczęście dzieciaki i tak nic po polsku nie zrozumieją, więc ostatnio posunęłam się do zaśpiewania Z popielnika dla Wojtusia na freestylu, z zupełnie niespodziewanymi słowami. Jak skończyłam, to sama zaczęłam się z siebie śmiać. Ale podziałało. Zupka została pochłonięta... ;)

-Sama Majorka, która swoją powierzchnią przypomina raczej połowę najmniejszego województwa opolskiego, zbliża się(aktualnie 575km) do posiadania tylu autostrad, co cała nasza Polska(850km). Hip-hip-hurra! ;)

-Po Majorce jeżdżą czarne samochody z nadrukowanymi nazwami zespołów z boku. I o ile jeszcze mogę zrozumieć, że są tacy "true evil" ludzie, którzy muszą obwieścić światu, że są fanami Megadeath'u, czy Manowar'a, to kto chce się chwalić na swoim samochodzie Nightwish'em (a taki samochód widziałam ostatnio!), to tego już moja głowa nie może pojąć... ;)

-Godziny szczytu to pojęcie względne. Tu, nie wiedzieć czemu, korki zaczynają się o siódmej wieczorem...


Pozdrawiam z przedziwnej krainy żółtych skrzynek pocztowych,

- Ta, co chwilowo czuje nadmiar odkrywania i nowości, więc po powrocie z Barcelony chyba zrobi sobie przerwę i zostanie w starym dobrym Londynie... ej-men ;)


P.S. Moje nie-moje dzieci:

wtorek, 8 czerwca 2010

mimowolny bezład

jak to jest, że mimo iż skończyłam zajęcia i wyjechałam daleko, to nadal mam masę rzeczy do zrobienia? to się nigdy nie kończy - w nocy wstaję zapisać to, o czym myślę/muszę pamiętać/ żebym w końcu mogła przestać planować i zasnąć - wczoraj w ten sposób zrobiłam listę 15 rzeczy, o których myślałam/starałam się spamiętać, że mam je zrobić/ i to wszystko w jednej rundzie!

padam na twarz.

trzeba wymyślić jakiś efektywniejszy system planowania, bo moje dotychczasowe metody już nie ogarniają ilości zadań do wykonania. bye bye kalendarzu!, za mało masz miejsca na notatki...

niedziela, 6 czerwca 2010

domingo, czyli niedziela

Obudziłam się i od razu przypomniał mi się mój sen.
Zachciało mi się znowu studiować ekonomię, ale nie zaliczyli mi pierwszego roku, więc zaczynałam znowu od początku. (!)
O dziwo, w tym śnie, próbowałam negocjować w mojej sprawie z dyrektorką Topolówki. (!!) Byłą już obecnie.
hahaha Odchłań mej podświadomości - przerażająca.

Tymczasem. Nadal nie znając wyników tegorocznych egzaminów (będą chyba 18tego), czyli teoretycznie nie wiedząc, czy jestem w końcu na drugim roku;p, obudziłam się na Majorce. Dzień wolny, więc postanowiłam wybrać się na plażę.

Książka, szum fal, piasek pod stopami i zapach morza... czegóż mi więcej trzeba? Pojawił się nawet jakiś Hiszpan ;)
Potem było jeszcze najlepsze Cappuccino jakie KIEDYKOLWIEK w życiu piłam... mmmmm

Tak czy siak, udaje mi się trochę mówić, ciągle jeszcze za często brakuje mi słówek i muszę powtórzyć czasy przeszłe, ALE.
Jest dobrze.

Spalona słońcem, wypoczęta, idę spać z zadziornym uśmieszkiem na twarzy.
Grupka turystów wzięła mnie za miejscową i łamanym hiszpańskim jeden z nich zapytał jak gdzieś dojść, a ja (ku swej dzikiej uciesze) perfidnie odpowiedziałam mu po hiszpańsku, chociaż mogłabym inaczej ;) Ah!, małe przyjemności. :) Dziwna jestem, nie?
- Językowy świr, który wącha książki (tutaj mamy właśnie targi książek!;])

Good night and good luck everyone.

sobota, 5 czerwca 2010

pierwsze wrażenia









P.S. Kasia zapisane fonetycznie po hiszpańsku to "Kacha" :D:D:D
a zatem... Kacha podbija kolejną wyspę! ;)