W sobotę wybraliśmy się do Londynu świętować 21 urodziny Jamiego. Nasz geograf-to-be miał prawo wybrania miejsca - i tak padło na Etiopijską knajpę. Dlaczego? Mnie nie pytajcie. Ponoć chce tam pojechać, więc to podejrzewam miał być przedsmak - poza tym jak się później dowiedziałam, w internetowych ocenach knajpa podobno cieszy się niezłym powodzeniem.

Kiedy tam weszliśmy tuż przed 19.00, byliśmy trochę zszokowani. Ani jednej żywej duszy, przydymione pomieszczenie o jakimś dziwnym zapachu kadzidełka/olejku. I ta muzyka... Coś pomiędzy zachęceniem do tańca brzucha a jazzem. Trudne do opisania. Usiedliśmy przy stoliku, który na nas czekał, podśmiewając po cichu nasz pomysł z rezerwacją - przecież tam nikt nie przychodzi, myśleliśmy.
Jak bardzo się pomyliliśmy, przekonaliśmy się godzinę później, kiedy ludzie bez rezerwacji wychodzili zdecydowanie NIEnajedzeni...

Knajpa okazuję się mieć swoich stałych bywalców i wielbicieli. Dla tych, którzy nie lubią ostrego jedzenia - odradzam od razu. Nawet kurczak, którego zamówiłam jako "średnio ostry" ("średnio" jako jedyna alternatywa dla większości NAPRAWDĘ ostrych dań), mimo iż w pierwszej chwili wydawał się być umiarkowanie doprawiony, po chwili rozpalił mi z pół twarzy :)
Ciekawostką okazał się być sposób podania owych regionalnych potraw. Na wielkich okrągłych talerzach podano coś, co wyglądało jak troszkę bardziej puszyste naleśniki. Regionalny "chleb", który okazał się być bardzo kwaśny. Wszelkie odmiany ostrych mięs i warzyw wykłada się właśnie na owy "chlebek" i je palcami: albo odrywając poszczególne kawałki tego "naleśnika", lub posiłkując się dodatkowymi rulonikami chlebka, który właśnie wjechał na stół. Kwaśny posmak naszego talerza i sztućców w jednym jeszcze bardziej podkreśla smak ostrych dań. Zdecydowaną zaletą wszystkich dań jest to, że nie da się ich zjeść w pośpiechu. Delektowanie się jest wliczone w ich ostrą naturę. :)

Po takiej uczcie dla zmysłów, nadchodzi czas na kawę. Kawa, na którą czeka się całą wieczność. Najpierw przychodzi pani, która otwiera nad naszym stołem garnek, w którym świeżo prażą ziarno na naszą kawę. Po otwarciu pokrywki uwalnia się jej aromat, a pani kręci garnkiem kilka kółek nad naszym stołem, żeby aromat dotarł do każdego. Pobudzone zmysły nie mogą się już doczekać, ale przyjdzie nam czekać jeszcze chwilę. W końcu na stół wjeżdża dzbanuszek i malutkie filiżanki bez uszek, które przypominają raczej miseczki. Na tacy obok kawy pojawia się również żarzący się węgielek skropiony olejkiem, którego zapach przywitał nas na samym początku. Do tego podają popcorn (i tego już niestety nie udało mi się dowiedzieć - dlaczego?)

I tak zakończyliśmy naszą przygodę z Etiopią, która bardzo pozytywnie nas wszystkich zaskoczyła. Wracaliśmy okupując przednie siedzenia na pierwszym piętrze charakterystycznego czerwonego double-deckera. Wysiedliśmy przy Trafalgar Square, skąd spacerkiem wróciliśmy na Waterloo. London Eye przybrało już istnie walentynkowy kolor na następny dzień... A ja jeszcze raz uśmiechnęłam się do siebie, gdy przypomniał mi się pewien cytat... "When a man is tired of London he is tired of life; for there is in London all that life can afford." (Samuel Johnson) [Kiedy człowiek jest zmęczony Londynem, jest zmęczony życiem; bo w Londynie znajduje się wszystko, czego życie może nam dostarczyć.]
Tak, w Londynie wszystko jest możliwe. Dlatego od przyszłej soboty zaczynam kurs tanga! :)
Jesteś normalne nienormalna z tym tangiem! Ale ja też chcę! :P
OdpowiedzUsuń