środa, 28 października 2009
pour elle
Pour Elle i bohaterski Vincent Lindon.
Zmęczenie naciska mi na powieki. Naprodukowałam się dzisiaj. Radosna twórczość niemiecko-francuska po nocy nie-do-końca przespanej. Bajka.
Jak tylko odpocznę, to 'popiszę się' i tutaj. A póki co, czas się przygotować do pracy. Już jutro. Odliczanie: czas start.
wtorek, 27 października 2009
tydzień przetrwania
Ladies and Gentleman, Ministry of Sound & Michael Jackson night.
London, here I come again :)
poniedziałek, 26 października 2009
German massacre.
< I dobrze. :) Jakby było zbyt prosto, to przecież już uciekałabym gdzie pieprz rośnie^^ >
Dlatego na razie ugrzęzłam pisząc o Feng Shui i Innenarchitektur. Ale przynajmniej Rastlose Liebe Goethego rozpracowane na prezentację.
Zastanawiam się, czy tego chciałby Goethe.
Jakkolwiek nie śmiem porównywać się do Mistrza, ja pisząc wiersze za nic mam późniejszą ewentualną ich analizę. Zwrotka, metafora, parabola, aliteracja? Nie. Uczucia, przemyślenia, spostrzeżenia.
Rastlose Liebe
Dem Schnee, dem Regen,
dem Wind entgegen,
im Dampf der Klüfte,
durch Nebeldüfte,
immer zu! Immer zu!
Ohne Rast und Ruh!
Lieber durch Leiden
möcht' ich mich schlagen,
also so viel Freuden
des Lebens ertragen.
Alle das Neigen
von Herzen zu Herzen,
ach, wie so eigen
schaffet das Schmerzen!
Wie - soll ich fliehen?
Wälderwärts ziehen?
Alles vergebens!
Krone des Lebens,
Glück ohne Ruh,
Liebe, bist du!
niedziela, 25 października 2009
niebiański Londyn
Przemiły spacer London by night, kolacja w Chinatown i obowiązkowy Starbucks.
Rozmowy do rana przy grzanym winie i doktorze House'ie.
Pyszne śniadanie z kradzionym masłem i prawdziwą(!) kawą. Błogo!
Poranna sesja "na szybko, na łóżku". Diabelska, chodź po małych zmianach kolorów przypomina bardziej sesję anielską.
Cały świat oczami zawłaszczających anglików w British museum.
Włoska pizza długo wybierana.
National gallery i ciekawostki z malarstwa.
Chowanie się przed tutejszą mżawką na przepyszne mango i chwilę odpoczynku dla zalatanych nóżek.
Jazda czerwonym autobusem. Na piętrze. Z przodu. Na szczęście wtedy już wyszło słońce. Widoki niesamowite.
Pół godziny pociągiem i już na kampusie. Biegiem na sztukę. History boys. Kulturalna sobota zakończona sukcesem... grupy teatralnej. Bo na moje prywatne sukcesy to będę musiała jeszcze poczekać.

Ewa, dziękuję za fajową sobotę! :)
obiecane wyjaśnienia
o pracy słów kilka.
a w zasadzie o pracach.
Pierwsza praca, którą dostałam, to praca w hotelu. 25minut piechotą od mojego akademika. Hotel&spa, kilka gwiazdek tereszmere. Pozycje mają trzy - obsadzają zależnie od zapotrzebowania: bar staff, kelnerka & obsługa konferencji i bankietów. Są dwie zmiany. Zaczynam od obsługi konferencji i bankietów. W ten czwartek.
Co mi się najbardziej spodobało to duża elastyczność. Godzin do wzięcia mają dużo, ale brać nie trzeba, bo gdy nie wystarcza im własnych pracowników, to i tak zatrudniają dodatkowych przez agencje. Grafik ustalany co tydzień, więc można swobodnie powiedzieć "wyjeżdżam, teraz zmian nie biorę". (Nie ma żadnego minimum.) Co zaskutkowało moim kupieniem biletów. Od 14grudnia (wieczór) do 8 stycznia (rano) jestem teoretycznie w Polsce. A zatem dużo dłużej niż zakładałam przed przyjazdem tutaj. Co mnie cieszy niezmiernie. :)
Wkrótce potem dostałam drugą pracę. Serwowanie jedzonka w kafeterii na dole... w moim akademiku! Praca wręcz "w kapciach", częściej a krócej, więcej płatna i za każde przepracowane 10h płacą gratis za 11. :) Dlatego sytuacja zmieniła się o tyle, że na razie pracować będę głównie tutaj, na miejscu, a czasem - jak czas pozwoli, w weekendy czy cuś - zamierzam dorabiać sobie na zmianach w hotelu.
Teraz trochę papierkowej roboty i już całkiem niedługo zacznę zarabiać. Nareszcie. Bo kolejna rata za akademik zbliża się wielkimi krokami...
piątek, 23 października 2009
zabieganie, zabieganie, zabieganie...
pisząc te słowa zabieram sobie cenny czas snu.
więc będzie krótko.
rok na esgiehu na pewno coś mi dał - całą masę skills'ów potrzebnych do robienia dobrego i kompetentnego wrażenia^^
obecnie mam już dwie prace. obie bardzo flexible, więc będę sobie dobierać jak mi będzie wygodniej. no i nie mam się już co martwić, że sobie nie poradzę. dostać dwie prace w malutkim Egham to wyczyn :D
nadchodzący tydzień to jakaś masakra. ale potem reading week, więc odpocznę sobie. a może nawet któregoś dnia przemycę drugą serię House'a;)
w ten weekend w końcu będzie Londyn Ewowy :) tzn. piątek/sobota. bo w niedzielę planuję mieć już wystarczająco dużo wyrzutów sumienia (z powodu Londynu), aby być w stanie zabrać się za cokolwiek.
p.s. w powietrzu czuje się jesień. dopiero teraz.
wtorek, 20 października 2009
intensywnie.
sala pełna Azjatów. wchodzi Ona. troszkę przestraszona. dziwnie tak. wszyscy wydają się wyglądać tak samo. Chiny, Japonia, Korea... kubek w kubek.
z czasem robi się ciekawie, a nawet śmiesznie.
wiedzieliście, że brytole wymawiając "area of" wstawiają jeszcze "r" między 'a' i 'o'? erijarof.
ujęcie 2. akcja!
tu też są megadługie kolejki, jak się człowiek chce na coś porządnie przebadać. surprise! oni też nie mają doktora House'a. Hugh, dlaczego nie poszedłeś na medycynę?
ujęcie 3. akcja!
intensywnie. surrealistycznie. Frida Kahlo miała nad łóżkiem lustro. ja też chcę.
ujęcie 4. akcja!
z poezją Goethego jest tak, że łatwo znaleźć jej odpowiednik po angielsku. już za to na polskich stronach się nie da, co najwyżej fragment. albo ja nie umiem szukać.
Kafka nauczył mnie dziś, że nie mam pokory.
ujęcie 5. akcja!
francuska porażka organizacyjno-gramatyczna. w życiu nie sądziłam, że to powiem: tęsknię za francuskim na esgiehu...
ujęcie 6. ból głowy. akcja!
......................................
Scena końcowa:
Ona leży na łóżku przykryta kurczaczkowo-żółtym kocykiem. Zwinięta w kulkę. I zajada Katarzynki... Jest jeszcze tyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyle rzeczy, których muszę się nauczyć.
poniedziałek, 19 października 2009
14 Dec 2009
Tak, tak - właśnie wtedy przylatuję do Polski na święta! :) To już za... mniej niż dwa miesiące, drodzy państwo.
Jak ten czas leci.
niedziela, 18 października 2009
przyszły paczki!!!
"Yes, yes, yes!", że tak zacytuję. Już są! :) Najlepsza Mama na Świecie przysłała mi dwa pudełka pełne fantastycznych rzeczy! :):):) Koooocham!
A w rezultacie jedna z moich ścian zamieniła się dziś w Polską ścianę. Ściana pełna zdjęć, pełna wspomnień, pełna uśmiechów i głupich min. Uwieeeelbiam!
P.S. Wiem, że miałam napisać o pracy. Napiszę. Tylko teraz mi się tak bardzo nie chce;p;p;p W środę idę uzgodnić szczegóły, przymierzyć mundurek(;]) i takie tam, to może wtedy będę bardziej wylewna. Praca jest idealna, w pięknym hotelu, a na razie powiem tylko tyle, że wcielać się będę w trzy role: kelnerki, barmanki i osoby asystującej przy przeprowadzaniu konferencji.
Chcę sobie kupić rower. :)
Oh yes!
Divali - święto światła
Wspólnie ze znajomymi oraz koleżanką tego pochodzenia na czele zrobiliśmy ognisko, były zimne ognie, a potem poszliśmy na pole puszczać fajerwerki. No tego się dziś nie spodziewałam:D Tu tyle rzeczy mnie zaskakuje... :)
Po południu natomiast spróbowałam swoich sił w... uwaga, uwaga!... wioślarstwie. :) Tak właśnie. I wychodzi na to, że jestem urodzoną wioślarką. (To pewnie dlatego, że to kolejny sport związany z wodą. :D) Chociaż, muszę przyznać, to wcale nie jest takie proste, na jakie wyglądało, kiedy w telewizji patrzyłam na drużyny Oxfordu i Cambridge ścigające się o trofeum. Ale z czasem będzie lepiej. :)
Tamiza, chłodne powietrze i dużo ruchów wiosłem sprawiły, że po treningu zapadłam w baaaardzo głęboki sen. Miała być krótka drzemka, ale po godzinie obudził mnie telefon. Mama. Byłam przekonana, że jest niedziela. Długo trwało zanim dotarło do mnie, że nie spałam 24godzin, tylko jedną, i że jeszcze cała niedziela przede mną :D kiedy zaczęłam coś niewyraźnie bablać o wioślarstwie kochana mamusia myślała, że jeszcze mi się coś śni. Ale przysięgam, to było na prawdę. :)
Zdjęcie poglądowe: ;]

sobota, 17 października 2009
Celebration of Life
Dziś poszłam na koncert London Community Gospel Choir. Poprzeczka stała baaaaaardzo wysoko. I dlatego nie było aż takiego wow. Niemniej jednak: koncert zaskoczył w wielu aspektach.
Niesamowita przyjemność.
Po pierwsze, o czym nie wiedziałam, koncert był raczej czymś w rodzaju show z wieloma artystami.
Misz-masz zawierał:
-saksofonistkę: YolanDa Brown
...miód na me serce, ciarki po plecach.
Nie znalazłam żadnego nagrania w pełni oddającego klimat dzisiejszego koncertu, ale dla chętnych próbka tu:
http://www.youtube.com/watch?v=pZ_4i1xkEt8
-piosenkarkę: Carleen Anderson
Dała czarnego czadu po chyba całej skali. Szczególnie w jednej solówce, gdzie pokazała co potrafi. A skalę, muszę przyznać, ma ogrooooooomną. :) Czego znów ten utwór nie-oddaje tutaj:
http://www.youtube.com/watch?v=vZjzgmBshqA&translated=1
-London Gospel Community Choir
To na co czekałam. :) Tak jak się spodziewałam. Pełen pozytywnej energii. Gospel po prostu.
http://www.youtube.com/watch?v=UnBZ4DNkjSg
-zupełnie niewpisujący się w klimat, trochę za bardzo dyskotekowy Maxi Priest:
http://www.youtube.com/watch?v=-G4zRwcmY9o
Samo słowo koncert w odniesieniu do tego show wydaje mi się trochę nieodpowiednie, biorąc pod uwagę znaną mi do tej pory definicją takiego wydarzenia.
Zamiast do "teatru", wchodzi się do wielkiego kompleksu teatrów. Gdzie ludzi pełno, a na różnych piętrach odbywają się różne spektalke/koncerty etc. Jednocześnie. Przestrzeń jest naprawdę powalająca. Na samym dole kompleks kawiarni i barów. Pełno stolików. Atmosfera raczej przypominająca centrum handlowe niż teatr. Zgiełk. Tradycyjny sposób obwieszczenia, że przedstawienie zaraz się zacznie nie spełniłby tu swojej roli. Stąd zamiast dzwonków ogłoszenia - niczym w supermarkecie, przez głośniki. Przedziwnie się z tym czułam.
Weszliśmy na salę. Wielgachna! Ale nie to mnie zdziwiło najbardziej. Ani też nie to, że ludzie się spóźniali (wchodzili na salę całymi rodzinami nawet 40minut po rozpoczęciu!). Najbardziej zadziwiającym dla mnie zjawiskiem wszechczasów, czymś, na co sama w życiu bym nie wpadła i nie pomyślała, że to jest możliwe... było postawienie na scenie kobitki, która migała słowa piosenek przez cały koncert. Koncert dostosowany dla głuchoniemych! W życiu, w życiu bym na to nie wpadła!
...
A na koniec wystąpił Gospel Choir po raz drugi. I tu już obowiązkowy link dla wszystkich tych którzy chcą się naładować energią. Ten utwór chyba jakoś najbardziej mi podpasował podczas koncertu
Tu akurat z filmu, teoretycznie nie do końca związane, ale właśnie to i z dużą energią zaśpiewali Londyńczycy:
http://www.youtube.com/watch?v=9kP8IRXBymE
I do tego dostałam dziś telefon: dostałam pracę! (O tym więcej w następnym odcinku...) Ain't no mountain high enough!, ludziki :)
czwartek, 15 października 2009
taki sobie ot dzień
Wszystkie grzeczne smerfy do tego czasu trzymają za mnie kciuki.
Odsprzedałam bilet na dzisiejszą imprezę na rzecz pub crawl w gronie Germanistów. A teraz przeliczam ile odcinków Dr.House'a zdążyłabym obejrzeć, gdybym po prostu nie wyszła z domu. Chyba z sześć. I'm an addict. ;D
Addict jest wyjątkowo zmęczony i śpiący, a że może fajnie by było nie ziewać jutro na filozofii, więc idę w kimono. :)
Szczególne pozdrowienia ślę dzisiaj Wojciaszkowi. ;) Nie pękaj panie-doktorze-to-be! :*
wtorek, 13 października 2009
dziewczyna z szeflerą
'Mądrość' rozgląda się teraz dumnie po nowym pokoju, miejscu nienaznaczonym moją historią. Zajmuje honorowe miejsce. Na parapecie.
Odkąd pamiętam hodowałam szeflery. Zawsze jedną. Zazwyczaj przez kilka lat, póki porządnie nie podrosła. Potem, kiedy już nie mieściły się na parapecie i zasłaniały większość widoku za oknem (chciałoby się rzec - przesłaniały mi cały świat;]), wynosiłam doniczki do biura mamy, gdzie utworzyła się swego rodzaju dżungla. Ale przecież były dorosłe, więc pozwalałam im odejść.
Jestem daleko, ale to się nie zmienia. Dziś adoptowałam nową szeflerę. Ma na imię Sophía. Stworzymy razem nową historię. Boże, byłabym dobrą matką...
Dziewczyna z szeflerą ma coraz więcej powodów do radości.
Mimo skomplikowanych zawirowań z deadlinami i nie-poleconymi przesyłkami, dostałam w końcu kredycik na studia. Znaczy będę żyła!:)
W dodatku Najlepsza Mama na Świecie wysłała mi 26kg rzeczy niezbędnych do tegoż życia. Drukarka i kabanosy w drodze. :)
A kolega z Hong-Kongu chce mnie nauczyć chińskiego. "Skoro używasz teraz pięciu języków, to czemu by nie szósty?" Licytacja "który-język-jest-trudniejszy" w toku. Mój argument w sprawie: http://www.claritaslux.com/blog/the-hardest-language-to-learn/
Ubóstwiam fakt, że mogę wciąż i wciąż uczyć się wykorzystywać go w pełni. :)
To tyle na dziś. Deutschesprache czeka. :)
kaplica nie gryzie & nocny wypad do Polski
Szłam na autobus. Przechodząc koło kaplicy na kampusie usłyszałam organy. Jako że miałam jeszcze 10 minut, a przystanek niedaleko, weszłam do środka.
Usiadłam. Słuchałam. Myślałam...
Nie wiem na jaki temat dokładnie zeszły moje myśli w tym momencie, ale uroniłam kilka łez szczęścia. Ja. Ateistka z krwi i kości. Popłakałam się w kaplicy ze szczęścia. O ironio losu.
A potem wszedł ten chłopak i zapytał, czy to tu ma być próba chóru gospel. Uwielbiam gospel. Zostałam.
O czwartej nad ranem obudził mnie ból pleców. Nieprzyjemnie przypominający o ironiach losu...
Kiedy tabletka zaczęła działać i wyłączyłam nadmierne myślotoki, zasnęłam znowu nad ranem. Śniło mi się, że wróciłam do Polski. Dokładnie w poniedziałek 12 października. Niespodziewanie jak zwykle. Kolega M. odebrał mnie z lotniska. Zaczęliśmy rozmawiać... Nie miałam pojęcia, dlaczego wróciłam! Przecież zostawiłam w Anglii rzeczy, mój pokój, studia, niedokończone sprawy i... zaczęłam panikować. Po co ja wracałam w poniedziałek wieczorem - tak nagle, tak głupio, skoro w środę muszę się pojawić na job interview!? Zdaje mi się, że zanim zapiał pierwszy kogut mojego budzika, wsiadałam już do wtorkowego samolotu. Jestem przekonana, że zdążyłam. Wszystko będzie dobrze. Intuicja.
Ah, i... M., dzięki za zieloną kawę;)
niedziela, 11 października 2009
Kiedyś może...
Kiedyś może przestanie mnie boleć brzuch za każdym razem, kiedy zjem obiad na stołówce.
Kiedyś może zaakceptuję dziwaczny smak ich wody.
Kiedyś może przejdę do porządku dziennego nad przecudacznie ubranymi Brytyjkami.
Kiedyś może kupię sobie kalosze na te wszystkie mżawkowo-deszczowe dni.
Kiedyś może przestanę sobie wkręcać różne dziwne rzeczy...
A póki co, dziękuję wszystkim tym, którzy chociaż daleko, są tak blisko. Dziękuję za wszystkie cenne rozmowy. Pozwalają mi szybko zapomnieć o małych niedogodnościach i skupić się na czymś ważniejszym... Dziękuję, Przyjaciele. :) Bez Was nie byłoby tak fajnie :)
Załączam wyrazy wdzięczności: (;])
sobota, 10 października 2009
Biedroneczko, leć do nieba... (!)
Biedroneczko, leć do nieba... i najlepiej nie wracaj!
Wszyscy ci, którzy już od przedszkola utrwalali w mojej głowie pozytywny obraz biedronki ponieśli dziś sromotną klęskę. W całym moim życiu nie widziałam tylu biedronek, ile dziś. Co więcej, nigdy w życiu taka ilość biedronek nie chodziła sobie swobodnie po moich ścianach, oknie i ewidentnych szparach w nim - bo niby jak inaczej przy teoretycznie zamkniętym - ciągle pojawiały się nowe?
Jeśli można mówić o rzeczach, których się nie spodziewałam i nie byłam na nie przygotowana wyjeżdżając do Anglii, to jedną z tych rzeczy jest z pewnością Inwazja Biedronek. Będę miała koszmary.
piątek, 9 października 2009
Nowy York, Paryż, Rio de Janeiro i Wenecja...
czwartek, 8 października 2009
"Chaos reigns!", jak to ujął Lars von Trier w Antychryście
kolejne fajowe zajęcia.
nauczyciel German-Oral młody i przystojny ;D juhuuu!
w weekend jadę do Londynu.
a w środę mam job interview w hotel&spa.
Karl Marx czeka na przeczytanie. i zrozumienie.
Mała Kasia czeka na przytulenie.
środa, 7 października 2009
prokomunistyczne wiersze auf Deutsch. i nie tylko...
Jak o tym pomyślę, to w głowie mi się nie mieści, że we wrześniu wybierałam się do Anglii na ekonomię po inny sposób nauczania, by zyskać płynność języka, by... było tak wiele powodów.
A teraz poznaję niemiecką poezję o miłości i komuniźmie. Misz-masz totalny. I czytam historię Ameryki Łacińskiej.
Jest cudownie!
I chociaż przyjmuję już do wiadomości, że poza dającym się zrozumieć Joseph'em von Eichendorff'em:
'Es war, als hätt der Himmel
Die Erde still geküßt,
Daß sie im Blütenschimmer
Von ihm nur träumen müßt.'
czekać mnie będzie przeprawa przez fragmenty Goethego w oryginale (o Fauście ukochany, jakiś był "prosty", gdy po polsku czytany!), to niech nikt nie myśli, że porzucę pisanie po polsku na rzecz tego… twardo brzmiącego… sami wiecie czego.
Lecz mimo tej różnorakiej poezji niemieckiej, po zajęciach z francuskiego moje myśli schodziły na zupełnie inny tor.
Jak tylko usiadłam do komputera, od razu znalazłam to, czego szukałam.
W głowie mi siedziało zakończenie wiersza Szymborskiej "Miłość od pierwszego wejrzenia":
"Były klamki i dzwonki,
na których zawczasu
dotyk kladł się na dotyk.
Walizki obok siebie w przechowalni.
Był może pewnej nocy jednakowy sen,
natychmiast po zbudzeniu zamazany.
Każdy przecież początek
to tylko ciąg dalszy,
a księga zdarzeń
zawsze otwarta w połowie."
Bo chociaż widmo miłości rozpłynęło się niczym mgła, to przecież początek to tylko ciąg dalszy. Księga zdarzeń w połowie otwarta...
wtorek, 6 października 2009
Somewhere in my memory
Wchodząc przez masywne drzwi widzę hall podpierany ogromnymi kolumnami. Idę dalej do sali nieco przypominającej teatr, ze starą kurtyną kryjącą, o ironio, nowy ekran rzutnika multimedialnego. Sala prawie pełna. Absolute harmony. Śpiewamy Somwhere in my memory, czyli nieco przedwcześnie świąteczną melodię z filmu Kevin sam w domu. To na bożonarodzeniowy koncert charytatywny na początku grudnia.
I brakuje mi tylko pruszącego śniegu...
candles in the wind
shadows painting the ceiling
gazing at the fire glow
feeling that gingerbread feeling
precious moments
special people
happy faces I can see
somewhere in my memory
Christmas joy's all around me
living in my memory
all of the music
all of the magic
all of the family
home here with me...
Domowych pierniczków chce mi się.
Zrobionych z Rodziną.

poniedziałek, 5 października 2009
obłędny niedzielny wieczór
niedziela, 4 października 2009
Dwa serduszka, cztery oczy... ojojoj.
Anna Maria Jopek na tapecie.
A wróżka postawiła mi wczoraj tarota.
Powiedziała, że jeśli rzucę to co chcę rzucić, to stracę wielką forsę, która jest mi pisana. Ojojoj.
"Ale przecież Ciebie nie interesują pieniądze." True.
Z moją nauką wszystko ma być w porządku (też mi zaskoczenie, że tak nieskromnie skomentuję;p), a i będę miała spokojniejsze życie teraz podobno. To dobrze. Czas najwyższy...
Najlepszego newsa zostawiłam na koniec.
Szykuje się jakiś dobry związek z kimś nowym. "To dobra karta, to będzie dobry związek pełen zaufania." Dwa serduszka, cztery oczy... amen.
polowanie na pralkę
Kiedy przychodzi sobota, a na 6 pralek przypada ponad 400 użytkowników - bardzo. Polowanie na pralkę zakończyło się dziś totalną porażką. Jak to dobrze mieć olbrzymią szafę! ;)
W pokoju zimno. Siedzę w dwóch bluzach. W końcu i tu mamy oficjalnie koniec lata - wczoraj jeszcze krótki rękawek, dziś już zdecydowanie nie.
I dlatego tym bardziej cieszy mnie myśl, że już za godzinkę nie będzie mnie rozgrzewać herbata... Dziś Freshers' Ball! :) Wskakuję w małą czarną i ruszam... na podbój parkietu:)
sobota, 3 października 2009
przyszedł czas na zmiany. przywitałam go z uśmiechem.
Dziś, w dzień kiedy skończyłam dokładnie dwadzieścia i pół, miałam dużo szczęścia.
Po długich przemyśleniach przyprawiających czasem o ból głowy lub parę ulatniającą się spod kopułki (tak się we mnie gotowało, że hej!) udało mi się pokonać opory mojego poczucia racjonalności oraz przebrnąć przez wszystkie formalności i ostatecznie pożegnałam się z ekonomią.
Od dziś, drodzy moi, jestem studentką kierunku German&Spanish z dodatkowym French'em.
A to nie koniec nowinek, bo jest to rozwiązanie jedynie tymczasowe. Mimo iż nauka tych trzech języków zmierza w kierunku spełnienia marzenia o CV z wpisanym "fluent: English, French and Spanish, working: German", to za rok już mnie tu nie będzie.
Interior design wzywa. Moje przeznaczenie, moja pasja, moje życie-to-be. Koniec oszukiwania siebie i innych. To nie będzie tylko moje hobby. To będzie mój zawód.
A tymczasem, spędzę cudowny rok na kampusie z trawą zieleńszą niż gdziekolwiek indziej. Z ludźmi z całego świata. Z "zamkiem" w tle. Będę śpiewać, będę tańczyć, będę się ścigać. Tylko że tym razem nie będzie to wyścig szczurów, a wioślarstwo na Tamizie.
Przed wyjazdem, mimo trudów z dopięciem walizki, mama dała mi toruńskie Katarzynki. "Weź, przydadzą się, kiedy będzie Ci smutno." Pierniczki leżą głęboko schowane w przepastnej szufladzie pełnej mojego nowego życia. A na pytanie "jak mi tam jest?" odpowiadam: przewspaniale.