poniedziałek, 26 kwietnia 2010

THE worst exam ever.

tak, tak. to było doświadczenie jedyne w swoim rodzaju.

poszłam na egzamin, którego się nie bałam.
poszłam względnie przygotowana (o tyle o ile się da, nigdy do końca nie wiadomo o co zapytają, ale przed egzaminem gadałam do siebie po hiszpańsku i było cacy).

przed wejściem do sali zaczęłam się denerwować. wchodziłam pierwsza, a już zaczynaliśmy z opóźnieniem.

i wtedy mnie zawołali.

weszłam. egzaminator wylosował pytanie.
pustka.
totalna pustka.
nie wiem co powiedzieć. jak mam zareklamować swój samochód, który to niby chcę sprzedać?
i pustka.
i cisza przeplatana pojedynczymi zdaniami bez większego składu czy ładu.
no bo kurde... co ja wiem o sprzedawaniu samochodu? a po hiszpańsku?!
i w ciągu dziesięciu minut użyłam przymiotnika "bien"(dobrze) chyba ze sto razy. mój samochód jest DOBRY, zawsze jest DOBRY, wszystko w nim jest DOBRE, pojechałam nim do Francji i było DOBRZE... no bardziej elokwentna już być nie mogłam.
i trzęsły mi się ręce.
i głos też.

zdawałam w swoim życiu już dziesiątki egzaminów.
ustne zawsze były najbardziej stresujące, owszem.
ale mimo stresu zawsze coś się mówiło, jakoś tak, samo.
a tu ta cisza. i zastanawiałam się co ja mam w ogóle powiedzieć.

na dokładkę, mój samochód okazał się być obojnakiem, bo z tej pustki nie mogłam wydobyć, czy samochód po hiszpańsku jest rodzaju żeńskiego, czy męskiego... więc raz był taki, raz inny. geniusz.

i nie, to nie jest gadanie "o nieee, źle mi poszło, zawaliłam... pięć."
to jest "kurde, serio dałam ciała i kropka"


ale już idę dalej.
ustny to około 30%oceny, o ile dobrze pamiętam. 60% mam szansę zdobyć na pisemnym. czyli teraz... muszę to podciągnąć, nie mam wyjścia.
a wtedy wszystko będzie... DOBRZE!

zmasakrowana, zmiażdżona i pokonana przez niespodziewany atak stresu - Mała Dziewczynka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz