poniedziałek, 28 lipca 2014

Coś się kończy, coś się zaczyna...


Mój internetowy domek zmienił adres 
i teraz znajdziesz mnie pod tym adresem:


"Krzykliwe Barwy Motyla" zostaną tutaj, 
więc możesz do nich wrócić, kiedy zechcesz.

Tymczasem - do zobaczenia w moim nowym domku.


Buziaki, K.

niedziela, 5 sierpnia 2012

czas płynie, a my ciągle uczymy się życia

12 stycznia 2004 roku, czyli mając lat 15, napisałam:
jak można żyć ‘od nowa’? jak to możliwe, żeby poznać wszystko od początku. kraj, społeczność, mentalność, ludzi, w końcu przyjaciół, partnerów i tego jedynego, których jest tak wielu... od każdego mojego ruchu w teraźniejszości zależy przyszłość. wszystko jest w moich rękach.
Minęło 8 lat. Pytania, które sobie zadaję, zmieniły się - a i owszem. Ale pozostaje ta jedna prawda. Od każdego mojego ruchu w teraźniejszości zależy przyszłość. Wszystko jest w moich rękach.

Niedzielnie pozdrowiam z Hamburga, pełnego "nowości". Da się. Naprawdę da się. : )




 

niedziela, 18 marca 2012

gradobicie w Salamance + poczucie humoru służby zdrowia

Pogoda zdecydowanie się pogorszyła... W piątek nawet padało. Niestety, ominęła mnie ta atrakcja, bo deszcz trwa tu kilka minut...
Jednak, jak na ten klimat, opady były newsem dnia - szczególnie, że przybrały postać bryłek lodu... 


Ciekawostka z życia hiszpańskiej służby zdrowia.
Ostatnimi czasy "zaprzyjaźniam się" z hiszpańskimi lekarzami. Raz dostałam wyznaczoną godzinę na 9:27, innym razem miałam pojawić się o 15:16. Ale humor hiszpańskiej służby zdrowia na tym się nie kończy. Kiedy weszłam do gabinetu Pan Doktor zdawał się być bardziej skupiony na poprawianiem moich błędów językowych (myśląc raczej o tym, żeby wytłumaczyć co mi jest, wchodząc powiedziałam np.normalne "dzień dobry", zamiast wersji której używa się po południu, a było już po trzeciej....(jak śmiałam!)), po czym  przeszliśmy do nauki wymowy mojego imienia i nazwiska (ojojoj.), aż w końcu Pan Doktor stwierdził, że Katarzyna to jak Katarzyna Wielka, zapytał skąd jestem, po czym próbował mnie przekonać, że Katarzyna Wielka była Polką. Na co ja, że była Rosjanką. Na co Pan Doktor, że to było jeszcze "zanim Polska powstała". Zdecydowanie nie chciało mi się wchodzić w spory na temat rozbiorów oraz narodowości cesarzowej Rosji, kiedy na każdą wizytę przeznaczają (teoretycznie) 3 minuty....
W gabinecie spędziłam prawie pół godziny, po wyjściu pacjenci czekający na korytarzu dawali mi mordercze spojrzenia, ale najlepsze jest to, że poza tym, że Pan Doktor nie umie obsługiwać komputera oraz ma braki w historii, nie dowiedziałam się niczego.
Ot i wizyta u specjalisty.
Trawa zawsze wydaje się nam zieleńsza za płotem sąsiada, prawda? Czy oby na pewno?

niedziela, 11 marca 2012

España: fotoreportaż z frontu

Dziś mija dokładnie miesiąc od kiedy przeprowadziłam się do Hiszpanii i w końcu nadszedł chyba czas, żeby podzielić się tym, co tu u mnie słychać ;) Jako że większość ludzi jest jednak "wzrokowcami", oto mały fotoreportaż :)

P.S. Przy okazji wspomnę jeszcze: przepraszam za wszystkie opóźnienia w odpisywaniu na maile (a raczej za nie-odpisywanie)... postaram się nadgonić zaległości wkrótce!

Mieszkam sobie w małym studio o tu:


Idąc moją traską na uczelnię kieruję się przez całą drogę na zabytkową katedrę. Służy mi za drogowskaz, a co! (Swoją drogą 'traskę' mam nie małą. Idąc na uczelnię dwa razy w ciągu dnia wyrabiam 10km 'spaceru' :D Thank Steve Jobs for iPod! Towarzyszą mi podcasty z nauką niemieckiego i hiszpańskiego:] a zatem czas dobrze wykorzystany. Poza tym, wspominałam już, że tu nigdy nie pada i zawsze świeci słońce? hehe)


Mój wydział (Faculdad de Filología) znajduje się w samym środku historycznego centrum - tuż naprzeciwko Nowej Katedry (nowej, czyli z XVI w. Dla odróżnienia od Starej, z XIIw.) . Dlatego najpierw mym oczom ukazuje się ta ogromna i imponująca budowla:

Po czym obracam się i udaję w stronę mojego budynku głównego:


Sama Katedra jest strzelista, a jej wejście główne całe wyrzeźbione. To się dopiero nazywa "dbałość o szczegóły" ;)

Kiedy przyjechałam Hiszpanie świętowali jeszcze karnawał, co objawiało się w najdziwniejsze sposoby ;)

Kiedy koleżanki z pobliskiej Zamory przyjechały mnie odwiedzić, zupełnie przypadkiem, czyli tak jak to się zwykle dzieje przy wielkich odkryciach, natrafiłyśmy na piękny park z widokiem z jednej strony na katedrę, a z drugiej na panoramę Salamanki. (Salamanca pisze się w zasadzie przez "c", ale spolszczona odmiana hiszpańskiego słowa skutkowałaby tworem [kogo?czego?] Salamanci. "Salamancia" jakoś jednak nie pasuje mi do miasteczka trzeciego najstarszego Uniwersytetu w Europie - po Padwie i Oxfordzie.)



A tu ja na tle Starej Katedry (jakby jedna komuś nie starczyła;] )

Jak na Hiszpanię przystało: churros con chocolate! Churros są to w zasadzie pałeczki z ciasta takiego jak pączki, świeżo usmażone i podane z prawdziwą gorącą czekoladą. Maczamy i smakujemy. Bomba kaloryczna. W sam raz na głodek po długim spacerze. Wyśmienite. Polecam! :)


 Katedra nocą:

Plaza Mayor, czyli plac główny. To tu rozgrywała się akcja filmu Vantage point (przetłumaczonego jakże dokładnie na "8 części prawdy" ;]). Pięknie podświetlony nocą:

Kiedy humory dopisują, a fotograf ma refleks... ;)

Godzina 21:00. Matki pchają dzieci w wózeczkach. Tłumy na ulicach. Po prostu Hiszpania.

A tu kilka zdjęć z wycieczki do Zamory. Plac główny udekorowany drzewami które się zrastają nad głowami przechodniów...

Śliczne małe uliczki:

No i my, równie śliczne ;)

Widok na Zamorę. Bo zawsze lubię oglądać miasta z dobrych punktów widokowych :)



 A tu już znów w Salamance. Rzeka Duero i piękne słońce na bezchmurnym niebie. Czyli, umówmy się, w zasadzie codzienny widok ;)

Mam nadzieję, że podobał się Wam mój mały tour i trochę przybliżył mój Hiszpański dom. To w zasadzie tylko część z newsów. Ta, której towarzyszył aparat ;) Kolejne up-date'y wkrótce!




czwartek, 23 lutego 2012

hiszpańskie dziewczyny!

Kiedy trzy lata temu zapisałyśmy się z koleżanką na hiszpański, pewni uroczy koledzy zaczęli za nami śpiewać "Hiszpańskie Dziewczyny" (pozdrawiam, pozdrawiam;])

Dwa tygodnie temu przeprowadziłam się do Hiszpanii. Zatem to wspomnienie jest teraz jak najbardziej na miejscu :)

Przez pierwsze dwa tygodnie użerałam się tylko z biurokracją i wszędobylską desinformacją na jednym z najstarszych uniwersytetów w Europie. Salamance przydałoby się zrobić trochę wiosennych porządków, bo bałagan mają niemały; i po moim pobycie w jakże biurokratycznej, ale też i jakoś uporządkowanej Austrii, zanosiło się na kiepski start... ale jak to mówi stare dobre powiedzenie: nie chwalmy dnia przed zachodem słońca!

Dziś miałam w końcu swój pierwszy dzień zajęć, a już od jutra powinnam oficjalnie być uznana za studentkę. :) Z radością donoszę, że pierwsze wykłady miło mnie zaskoczyły! (Chociaż może nie jestem obiektywna... zmiana z wykładów zawsze czytanych z kartki na cokolwiek innego MUSIAŁA być pozytywna;] ) Rozumiem praktycznie wszystko, mimo że od czasu egzaminów w maju niewiele miałam kontaktu z językiem. A zatem na plus. I jak na pierwszy dzień, porównując z doświadczeniem austriackim, to byłam nawet gadatliwa.

Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie wspomniała tu o pewnej ironii losu, którą dziś spostrzegłam.
Idąc na SGHa, uciekałam przed ekonomicznym niemieckim jak tylko się dało. Tak trafiłam na francuski.
Idąc na Royal Holloway, uciekałam przed SGHem jak tylko się dało. I tam okazało się, że to jednak nie przed SGHem ta ucieczka, a przed ekonomią per say. Tak trafiłam na licencjat z hiszpańskiego i niemieckiego(! - chciałam francuski, ale się nie dało...).
Idąc do Salamanki nie spodziewałam się, że pierwszego dnia dopadnie mnie mój los. Uciekałam, uciekałam. I mam. W tym semestrze moja nowa grupa z niemieckiego zajmować się będzie tematem... ekonomii.
I tak historia kołem się toczy, prawda? Ktoś gdzieś puszcza mi oczko ;)

Nie jest to jednak koniec świata. Na zajęciach było nas 6 osób, włączając w to studiującego germanistykę księdza. ;) W takiej malutkiej grupie i z przemiłą nauczycielką, to nawet ta ekonomia mi nie straszna.
A może to wiosna przeze mnie przemawia optymizmem?

Bo tu dziś jest tak: witajcie tenisówki, żegnaj płaszczu!
Wiosna w pełni :)


Pozdrawiam cieplutko,
K. =)

Bezchmurne niebo, słoneczko... wiosna!

A to mój wydział . Dokładnie naprzeciwko ogromnej katedry, o której będzie innym razem... ;)

niedziela, 29 stycznia 2012

miało być o lataniu...

Od góry: Wiedeń, Paryż, Londyn. 06-01-2012

...bo jak leciałam z aparatem na kolanach i siedziałam przy oknie to nie mogło być inaczej.
A że jeszcze w trakcie podróży pilot ogłosił, że właśnie przelatujemy nad Paryżem...

I teraz takie pytanie refleksyjne.
Skoro jak nabierzemy porządnego dystansu to i tak to wszystko wygląda tak podobnie, to dlaczego w życiu tak wielką różnicę robi nam to, gdzie jesteśmy?

Z dedykacją dla Pilota.

wtorek, 24 stycznia 2012

tiul, tiul wciąż kręci mi się przed oczyma...

Poszłam dziś do Opery... (już słyszę głos Wojciacha: znowu?!)
Tym razem jednak dla odmiany do opery poszłam obejrzeć balet. O ile dobrze sobie przypominam to był to mój pierwszy raz. Z baletem znaczy się. Takim klasycznym (tańce przeróżne nowoczesne nie liczą się wszakże).  :)
"La Sylphide". Źródło: www.wiener-staatsoper.at
Tony, tony tiulu przelatują mi ciągle przed oczyma, tak jak gdy po całym dniu zjeżdżania na nartach masz wrażenie, jakbyś dalej jechał. Tylko panowie, zamiast w rajtuzach, podrygiwali w czymś w rodzaju kiltu oraz tak dziś modnych długich wełnianych podkolanówkach. Najbardziej rozśmieszyła mnie pewna starsza pani, która siedziała tuż przede mną i gdy jeden z owych panów wykonując solówkę zaczął kręcić piruety tak, że mu tę spódniczkę podwiewało znacząco do góry, owa prawdziwa wiedeńska dama wyciągnęła w pośpiechu swoją operową lornetkę i przestała się w nią wpatrywać dopiero w momencie, o zbiegu okoliczności!, kiedy tancerz zakończył swoje piruety.

Nigdy nie marzyło mi się zostanie baletnicą i nie do końca rozumiem, jak można na własną prośbę przechodzić katusze, o których słyszy się w opowieściach baletnic. Podobało mi się, i owszem. Niemniej jednak drugi raz bym nie poszła. No chyba że przyjechałby ktoś z Moskwy. Albo na Jezioro Łabędzie. Albo najlepiej dwie pieczenie na jednym ogniu...
.

sobota, 21 stycznia 2012

cała Austria czyta studentom

Na czwartkowym wykładzie pan profesor przedstawił prezentację w PowerPoincie, na której znajdowało się dziesięć slajdów z różnymi cytatami. Cytowanie długich fragmentów oraz czytanie wykładów z kartki to to, co profesorowie tutaj lubią najbardziej. I czasami wydaje mi się, że to jedyne co robią (bo czy jedyne co potrafią to nie dane mi było się przekonać).
I stąd, podczas ostatniego już wykładu z mojej najulubieńszej historii kultury austriackiej, z nudów pisałyśmy sobie z koleżanką w zeszycie - jak w podstawówce.

Oto wnioski:
Czy potrzebny jest komentarz?

Na całe szczęście, moich męk kres widać już tuż tuż.
Trzymajcie się mocno; 2 lutego, Warszawo, przybywam! :)

piątek, 13 stycznia 2012

Wyjątkowo wyjątkowi. Wyjątek od reguły.


Ja wcale nie jestem wyjątkowa. Każdemu wydaje się, że jest. No dobra, każdemu w miarę wyedukowanemu homo sapiens. Wydaje nam się, że jesteśmy centrum wszechświata. Nasze głowy, nasza wyobraźnia wytrwale i nieprzerwanie stara się wymyślić scenariusz, w którym zawojujemy świat. Jednak w prawdziwym życiu tylko nielicznym się to udaje. Czy to kwestia charakteru i predyspozycji, czy zupełnie losowo rzuconej szansy – „bo to było dobre miejsce i dobry czas”…? No nie wiem. To się wydaje takie logiczne, że myślimy o sobie jako o głównym bohaterze zwycięskich wojen, ale przecież z dalszej perspektywy wiadomo, że nie ma wygranych bez przegranych. Więc dlaczego jako jednostki zakładamy, że może nam się udać? Że to właśnie nam powinno się udać?
Nietzsche był taki mądry, a jednak wiecznie nieszczęśliwy. Czy to jest wystarczające wytłumaczenie? Że nie można mieć WSZYSTKIEGO?...

A ja, na przekór temu co myśli moja głowa, tworzę sobie osobną osobowość i wyjątkowo staram się być wyjątkiem od reguły. I w tym myśleniu wraca do nas pierwsze zdanie.


Jak ten Świat został skonstruowany. Ah! :)

sobota, 15 października 2011

Żarty żartami

Co decyduje o tym, że dobrze czujemy się w danym kraju?
Oczywiście otoczenie, architektura, klimat, społeczeństwo, dobrobyt etc.
...ale nie możemy zapomnieć o języku.

Dużo jest ludzi, którzy wyjeżdżając za granicę nie mają najmniejszego zamiaru zintegrować się z danym narodem... i tak następuje eksport "małej Polski" w inne warunki. Poza stanem materialnym niewiele zatem to zmienia.
Wszędzie jest mnóstwo Polonii.
Tu w Wiedniu mam wrażenie jakbym słyszała język polski jeszcze częściej niż w Londynie (co prawda nie jest to nijak zgodne z tym co pokazują statystyki, ale może po prostu nie za bardzo nawet miałam dostęp do "polskich dzielnic" w Lądku ;] )
I można żyć na dwa sposoby.
Na lody to tylko tutaj, bo tu taki Polak pracuje. Tam u pana Dawida to komórkę można załatwić. A tutaj zamówisz kawę po polsku, tam to, gdzie indziej tamto... można całkiem nieźle sobie życie urządzić bez obywania się z tzw. ludnością lokalną. Tylko czy to się opłaca?
Z czasem ograniczamy się wyłącznie do aktywności, przy których możemy sobie swobodnie popaplać, nauka języka idzie w las i zatrzymuję się na poziomie "wystarczającym do przeżycia"...
A przecież integracja mogłaby nas wzbogacić! ...i nie tylko językowo.

Ja zawsze wychodziłam z założenia, że za granicą nie warto się przyjaźnić z Polakiem jeśli to jest ku temu jedyny powód. Jasne, fajnie sobie bez kłopotu i ograniczeń czasem pogadać, ale to nam bardzo ogranicza pole doboru znajomych...

Zboczyłam trochę z tematu bo miałam pisać o języku.
Dla mnie takim wymiarem znajomości i pewności w używaniu języka obcego jest zdolność do żartowania w tymże. Kiedy zaczęłam się zaśmiewać po angielsku wszystko od razu stało się piękniejsze. Mówią przecież że śmiech to zdrowie! :)
Jednakże pierwszym etapem na drodze do takiego poziomu jest najpierw śmianie się z cudzych żartów.
I tak przez pierwszy tydzień wykładów siedziałam trochę zmieszana kiedy cała sala wybuchała śmiechem, a ja nie zrozumiałam żartu :D albo w kinie - analogicznie.
Ale jak na ostatnich zajęciach w tym tygodniu zrozumiałam pierwszy żart i zaśmiałam się ze wszystkimi, to aż mi się tak przyjemnie na serduszku zrobiło... z dumy! =)
I nie mówię, że od tego momentu rozumiałam wszystko, ale metodą małych kroczków i tam może dojdziemy....

A póki co staram się nie ułatwiać sobie życia angielskim, ani nie daj boże polskim!;p, i zobaczymy jak daleko tak zajadę. Ale silnego akcentu austriackiego nie polecam. Z koleżanką w kinie przesiedziałyśmy jak wmurowane, nie rozumiejąc ani słowa. Brzmiał jak coś, czego nigdy wcześniej nie słyszałam!