poniedziałek, 30 listopada 2009

happy-go-lucky, merry-go-round, creepy-go-pain.

Ja prawie nigdy nie choruję.
W tym roku tylko raz czułam się tak, że musiałam zostać w łóżku. Szybko przyszło, szybko poszło. Na Ibizie.

Pamiętam, że leżąc włączyłam sobie film Happy-go-lucky. Akcja filmu rozgrywa się w Londynie, więc - pomyślałam sobie wtedy - powinien być to fajny klimat akurat na zaspokojenie mojej ówczesnej ciekawości: "jak tam będzie?".

Wtedy zmuliła mnie gorączka i zasnęłam zaraz po kilku scenach, obudziłam się na kilka ostatnich. Obejrzenie tego filmu trochę mnie wtedy przeraziło. Po pierwsze, nie rozumiałam wtedy ich brytyjskiego akcentu i musiałam włączyć napisy. Po drugie, sceny w miejscach zamkniętych jakieś takie brzydkie wnętrza miały, chaotyczne. I te okropne stroje... Ogólnie po napisach końcowych odpowiedź na moje pytanie "jak tam będzie?" miewała się gorzej niż na początku.

Wczoraj, znów leżąc w łóżeczku, zrobiłam podejście numer dwa. Pomiędzy scenami początkowymi a końcowymi zawarta jednak była jakaś treść, więc dużo straciłam przesypiając je za pierwszym razem ;) Teraz dziwaczność ostatnich scen wydawała się bardziej uzasadniona...
Ponadto, teraz nie potrzebuję już napisów. Hip hip hurra! :)
A chaos całego tła wydarzeń, t.j.strojów, wnętrz etc. wydaje mi się idealnym odzwierciedleniem typowej rzeczywistości tutaj. Tylko że nie widzę już w tym nic przerażającego. Ja tu tylko przyjechałam, a nie zostałam włożona w klatkę tutejszej typowości z brakiem możliwości zmiany. Mój pokój wygląda zupełnie inaczej niż wszystkie inne, bardziej brytyjskie. Nikt nie podmienił mi przecież szafy, nikt nie kazał chodzić w balerinkach w listopadzie. :)
Nawet przenosząc się do tutejszej rzeczywistości, to ja tworzę tę najbliższą mnie. Cóż za banalne olśnienie. :D Ale wtedy o tym nie pomyślałam. ;p
Przyznaję, mimo wielu dotychczasowych zmian i doświadczeń, przyjazdu tutaj się obawiałam.

Pierwszy trymestr dobiega powoli końca, za dwa tygodnie o tej porze będę popijać kawę na pokładzie samolotu.
Konik z karuzeli, na której pędzę, zatrzyma się na chwilę w Polsce.

I tylko przed wyjazdem pozostaje zagadka do rozwiązania. Badania nic nie wykazały. Nerki są ok. Kto zatem wie, co mi jest? Merry-go-round, creepy-go-pain. Go, pain, go... away.

2 komentarze:

  1. Najbardziej chyba lubię scenę ze szkoły tańca :D
    Przyjeżdzaj już! To Cię zdiagnozuję ;) Niestety nie jestem House M.D., przez tel. nie potrafię :P Tzn. pewnie w ogóle jeszcze nie potrafię, ale przyjedżaj i tak! ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak to dobrze Kasiu mieć przyjaciół na medycynie:)
    Wojtek, zawsze Ci lubiłam, ale jak Kasię właściwie zdiagnozujesz (a dużo ją ostatni boli w tym Londynowie..:)to Cię ozlocę, albo co innego...:)

    OdpowiedzUsuń