Wymówki zaspania używałam wiele razy, ale nigdy tak naprawdę mi się to nie zdarzyło. To znaczy, owszem, za dużo drzemek i przestawiania budzika "jeszcze pięć minut" to oczywista oczywistość;) jednakże nigdy nie wstałam dużo później niż bym to zaplanowała w tzw.dzień roboczy. ;)
No i masz babo placek, dzisiaj w końcu obudziłam się 2 i pół godziny po budziku. I nie mam najmniejszego wspomnienia sięgania po telefon, wyłączenia budzika i jeszcze wzięcia go ze sobą do łóżka, bo znalazłam go gdzieś w nogach. :D Kiedy myślałam, że jest jeszcze przed siódmą okazało się, że jest 9.30. I może nie jest to takie złe(szczególnie że poszłam spać o 3.30), bo ciągle jeszcze nie byłam spóźniona na zajęcia, ale nie napisałam pracy na filozofię, która liczy mi się do końcowej oceny... Trochę zdezorientowana wyszykowałam się na zajęcia na 10, w tym pędzie spóźniłam się na autobus [ale kawę wypić zdążyłam;p] i dotarłam na miejsce jakoś pięć po. Zajęcia z rzeczonej filozofii.
Mała wstawka dla tych, którzy oddawanie prac wyobrażają sobie jako wręczenie nauczycielowi do ręki egzemplarza swojego dzieła.
Otóż nie.
Naprzeciwko biura [które jest przeciwieństwem wszelkich wyobrażeń polskiego studenta na temat dziekanatu], w którym przemiłe panie sekretarki zarządzają papierkową robotą naszego odpowiednika wydziału czy czegoś w ten deseń, znajduje się skrzynka z dziurką jak na listy. Obok skrzynki dwa stosy tzw. 'cover sheets', czyli niebieska kartka, którą trzeba wypełnić i podpisać: imię nazwisko, co to za praca, dla kogo, Numer Kandydata i podpis, że wiemy co to znaczy plagiat i niczego nie przepisywaliśmy, wszystko z czego korzystaliśmy i cytowaliśmy jest wyszczególnione, oraz że praca jest naszą własną ;). Na drugiej kupce leżą spięte potrójnie z kalką formularze, na których na pierwszej stronie wypełniamy jedynie tytuł pracy, dla kogo to i nasz Numer Kandydata. W celu złożenia pracy, która będzie oceniana anonimowo[nauczyciel nie dostanie niebieskiej kopii z nazwiskiem ucznia], należy wypełnić oba te formularze, dopiąć podwójny egzemplarz wydrukowanej pracy [na której nie można umieszczać nazwiska, za to trzeba ilość słów] i wrzucić do owej skrzynki, wpisując się jednocześnie na listę obok z podaniem daty, nazwiska i przedmiotu, na który pracę wrzuciliśmy do skrzynki. Skrzynka zostaje opróżniana o godzinie 16.00 każdego dnia, a to co znajdzie się w niej później zostanie policzone jako dzień następny [czyt. pół godziny spóźnienia a 23h spóźnienia już nie robią wtedy różnicy], a od oceny pracy wyrażonej w procentach odejmie się 10% za 24godzinne spóźnienie. W przypadku oddania pracy ze spóźnieniem większym niż 24h, ocena końcowa z tej pracy to 0%.
I chociaż ktoś mógłby powiedzieć, że taka ilość biurokracji to przesada, a anonimowość sprawdzania prac wcale nie jest koniecznością, ale ten brytyjski system ma zapewne swoją dobrą stronę dla wszystkich tych, którzy mają problemy z dotrzymywaniem terminów. Jest bezlitosny. Tu nie ma wymówek, wypraszania jeszcze jednego dnia u nauczyciela, ani "ojej, zapomniałam spakować swoją pracę/drukarka mi się popsuła/pies pogryzł...";) Owszem, sytuacje szczególne uwzględnia się, ale załatwiamy je indywidualnie i nie tuż przed samym terminem oddania pracy. Wystarczy dobry powód i cały system da się obejść. Ale to musi być naprawdę DOBRY powód. W regulaminie czytałam, że gdyby w grę wchodziłaby śmierć kogoś bliskiego, wymagany jest na to jakiś dokument(!)...
A zatem, na koniec zajęć z filozofii profesor przypomniał, że mamy czas dziś do 16.00, a ja pokiwałam tylko głową i zastanawiałam się, jak to zrobić...
Była godzina 11.00.
Popędziłam na następne zajęcia, do których tak pieczołowicie się przygotowywałam do trzeciej nad ranem. [Tak, na te zajęcia się warto pokujonić. "Spanish through texts" (Hiszpański w literaturze). Kiedy tam jestem mam autentyczne wrażenie, że przychodząc nieprzygotowana wiele tracę.]
Jest godzina 12.00.
Po tak intensywnej godzinie kolejną mam wolną po to tylko, żeby później wrócić z powrotem na te same zajęcia. Zazwyczaj podczas tej godziny spotykam się z Lizz i Jess i idziemy wszystkie coś zjeść. Dziś szybko opowiedziałam dziewczynom o moim pospieszonym poranku i jęknęłam tylko, że muszę tę godzinę przerwy maksymalnie wykorzystać. Lizz niewele myśląc dała mi klucze do swojego mieszkania i powiedziała, że mogę skorzystać z jej komputera, a sama poszła jeszcze coś załatwić. Poszłyśmy więc z Jess do nieswojego mieszkania, ale bywamy tam dość często, więc nawet nie wydawało nam się to dziwne. ;) [Takie są 'minusy' mieszkania na kampusie(Lizz) - znajomi zwalają Ci się na głowę w przerwach między zajęciami;)]
Była chyba 12.15, kiedy zaczęłam pisać swoją pracę. To nie esej - czegoś takiego nie zostawiłabym sobie na "napiszę to rano, ewentualnie zrobię poprawki po zajęciach tuż przed oddaniem" - ale 500 słów filozoficznego wywodu akademickim angielskim to też nie robota na 15minut.
Do 12.50 miałam już 400 sensownie skleconych słów i Kanta rozpracowanego na cacy.
Nie mam pojęcia jak to zrobiłam. Pomogły pewnie kanapki, które Lizz podstawiła mi pod nos kiedy siedziałam przed jej laptopem. Dziewczyny siedziały cały czas w kuchni, żebym mogła w spokoju pisać... bless them! Przesłałam sobie szybko swoje dzieło na maila, bo to był już czas, żeby lecieć na drugą godzinę zajęć z hiszpańskiego. Trochę się uspokoiłam, bo nie poszło źle. Nawet całkiem całkiem. ;)
1P.M.-3P.M. byłam dalej intensywnie zajęta, nawet nie miałam jak zajrzeć do Kanta.
Więc została mi ostatnia godzina przed terminem.
Popędziłam do PC Lab, otworzyłam maila, pracę, włączyłam iPoda i stukałam dalej w klawiaturę. Filozoficzny bełkot sam wypływał spod moich palców. Nie wiem skąd się to bierze, ale tak jest. Jak na zawołanie :D Potem jeszcze ogólne poprawki z angielskiego, drukowanie w dwóch egzemplarzach, szybkie wypełnienie formularzy i już lecę pędzę do International Building. Wpisałam się na listę i była ciągle jeszcze 3.50P.M. Zdążyłam. :)
Autobusem o 4P.M. z powrotem do swojego akademika, a na 5P.M. do pracy.
Lubię to, że moje nowe studenckie życie [w porównaniu z tym esgiehowym], nie zajmuje się rzeczami zupełnie pozbawionymi dla mnie sensu. Bo chociaż pracę pisałam "na kolanie" (chociaż może nie dosłownie;p), to jednak coś tam z tego Kanta w główce zostało. I nie miałam ani jednych nudnych zajęć, nie straciłam ani minuty na siedzeniu i słuchaniu czegoś, czego nie miałabym ochoty słuchać.
Dzień na +. :))
kurczę, 500 słów FILOZOFICZNEGO lania wody w godzinkę to nie lada wyczyn! podziwiam zorganizowanie i twórczą pracę under pressure ;)
OdpowiedzUsuńjestem pod wrażeniem :)
OdpowiedzUsuń