poniedziałek, 30 listopada 2009

reborn

jakiś czas po poprzednim poście ból minął.
równie nagle jak się pojawił, po prostu zniknął.

dostałam mały rysunek poglądowy od lekarza :)
oto sprawca całego zamieszania:
jakiś kamyczek w nerce ;p
tzn. znowu to tylko teoria, ale bardziej sensowna biorąc pod uwagę nagłe zmiany i dobre wyniki. prawdopodobnie jutro x-ray dla sprawdzenia.


...a świat stał się jeszcze piękniejszy! :) nieodczuwanie bólu przy każdym ruchu to zarąbista sprawa! ;D;D;D
rozśpiewanie, roztańczenie... zaczął się tydzień prób - dajemy koncerty w piątek i w sobotę :)

CZUJĘ SIĘ WYŚMIENICIE. DUSZĄ I CIAŁEM!

there's hope for the hopeless... :):):)

happy-go-lucky, merry-go-round, creepy-go-pain.

Ja prawie nigdy nie choruję.
W tym roku tylko raz czułam się tak, że musiałam zostać w łóżku. Szybko przyszło, szybko poszło. Na Ibizie.

Pamiętam, że leżąc włączyłam sobie film Happy-go-lucky. Akcja filmu rozgrywa się w Londynie, więc - pomyślałam sobie wtedy - powinien być to fajny klimat akurat na zaspokojenie mojej ówczesnej ciekawości: "jak tam będzie?".

Wtedy zmuliła mnie gorączka i zasnęłam zaraz po kilku scenach, obudziłam się na kilka ostatnich. Obejrzenie tego filmu trochę mnie wtedy przeraziło. Po pierwsze, nie rozumiałam wtedy ich brytyjskiego akcentu i musiałam włączyć napisy. Po drugie, sceny w miejscach zamkniętych jakieś takie brzydkie wnętrza miały, chaotyczne. I te okropne stroje... Ogólnie po napisach końcowych odpowiedź na moje pytanie "jak tam będzie?" miewała się gorzej niż na początku.

Wczoraj, znów leżąc w łóżeczku, zrobiłam podejście numer dwa. Pomiędzy scenami początkowymi a końcowymi zawarta jednak była jakaś treść, więc dużo straciłam przesypiając je za pierwszym razem ;) Teraz dziwaczność ostatnich scen wydawała się bardziej uzasadniona...
Ponadto, teraz nie potrzebuję już napisów. Hip hip hurra! :)
A chaos całego tła wydarzeń, t.j.strojów, wnętrz etc. wydaje mi się idealnym odzwierciedleniem typowej rzeczywistości tutaj. Tylko że nie widzę już w tym nic przerażającego. Ja tu tylko przyjechałam, a nie zostałam włożona w klatkę tutejszej typowości z brakiem możliwości zmiany. Mój pokój wygląda zupełnie inaczej niż wszystkie inne, bardziej brytyjskie. Nikt nie podmienił mi przecież szafy, nikt nie kazał chodzić w balerinkach w listopadzie. :)
Nawet przenosząc się do tutejszej rzeczywistości, to ja tworzę tę najbliższą mnie. Cóż za banalne olśnienie. :D Ale wtedy o tym nie pomyślałam. ;p
Przyznaję, mimo wielu dotychczasowych zmian i doświadczeń, przyjazdu tutaj się obawiałam.

Pierwszy trymestr dobiega powoli końca, za dwa tygodnie o tej porze będę popijać kawę na pokładzie samolotu.
Konik z karuzeli, na której pędzę, zatrzyma się na chwilę w Polsce.

I tylko przed wyjazdem pozostaje zagadka do rozwiązania. Badania nic nie wykazały. Nerki są ok. Kto zatem wie, co mi jest? Merry-go-round, creepy-go-pain. Go, pain, go... away.

niedziela, 29 listopada 2009

always look on the bright side of life

W głowie gwiżdże mi się refren Always look on the bright side of life Monthy Python'a: http://www.youtube.com/watch?v=UQoGSlrkgkI&feature=related

Kiedy jechałam dziś rano do szpitala, nie myślałam o tym, że mnie boli, ale o tym, że jadę mini cooperem, a w głośnikach słyszę Wohoo! To z pewnością dużo bardziej classy, niż jazda na sygnale ;)
http://www.youtube.com/watch?v=WlAHZURxRjY
I wcale nie przeszkadzało mi, że jedziemy "złą" stroną jezdni;-)
I zauważyłam tęczę na niebie! :D

Bez obaw, będzie dobrze. Infekcja nerek. Boli jak cholera.
Znaczy, że żyję ;)


P.S. Cóż za ironia losu, że jak coś jest nie tak, to akurat w niedziele o szóstej rano!? ;D

sobota, 28 listopada 2009

katharsis

Ostatnie kilka dni skomentuję milczeniem.

Dziś dla odmiany jest już dużo bardziej rozmownie. W powietrzu czuje się tę powracającą lekkość. :)
...i nadchodzącą zimę, przy okazji. ;)
Już prawie wszystkie liście spadły z drzew, powietrze jest jakby ostrzejsze. (Na całe szczęście, bo to oznacza podkręcone ogrzewanie!:D a jak przystało na angielską biurokrację, moje okno nadal nie zostało uszczelnione...)

Wiwat myślenie! Wiwat rozmowy! Katharsis na telefon. ;)

piątek, 27 listopada 2009

moje marzenia nie znają granic.

...as does my pain.
otumaniona.

czwartek, 26 listopada 2009

jest lepiej.

gdzie?

tam, gdzie nas nie ma, oczywiście.

ciekawostka

"Motyl" to słowo, które w każdym języku brzmi inaczej.
Nie ma dwóch podobnych motyli.

butterfly
mariposa
papillon
farfalla
Schmetterling
бабочка
...


Motyl w każdym kraju jest inny...



'Repeat track' i wizualizacje 'on':

http://www.youtube.com/watch?v=aGCEH6hpI-Y

środa, 25 listopada 2009

kreatywnie.

Co z nieobecną, acz zaciekawioną miną notuję bez ustanku na zajęciach z Culture and Identity of Latin America?

Swoje pomysły!
Olśniło mnie, kiedy zaczęliśmy mówić o filmach na samym początku zajęć. I dla mnie był to już koniec zajęć.;p Równie zaciekawiona byłam omawianiem niemieckiej sztuki na następnej godzinie... ;)
Bright idea i jedziem. Zaczęłam notować - pomysł na scenariusz! :) Kolejne sceny przychodziły do mnie po chwili. Ogólny zarys, tu taki najazd kamery, tam takie przerysowanie, ciekawe ujęcie, zabawa znaczeniem słowa.


Jesteś szalona, mówię Ci...
;p

A narzekałam ostatnio, że nie mam weny, że żadnego wiersza nie napisałam już dawno.
No to mam. Co innego przyszło. Kreatywnie, a jakże. Inssspirująco... :)

wtorek, 24 listopada 2009

Ingonyama nengwen'amabala

Nie wszystko jest takie fabulous i bez zarzutu.

Trzy godziny temu byłam po prostu zła.

Babka od francuskiego jest daleka od bycia dobrą nauczycielką w moim rozumieniu tego stwierdzenia.
W pokoju ciągle zimno, bo nikt jeszcze nie raczył przyjść i uszczelnić okna... a wszystko przez cholerną biurokrację, bo - jak się okazuje - zanim wiadomość o mojej skardze na okno dojdzie do osoby, która się tym zajmie, to przejdzie najpierw długą drogę przez ręce ludzi, którzy młotka w życiu nie trzymali w rękach. Przynajmniej na uczelni. Ah no i "był weekend po drodze". Przy takim tempie załatwiania sprawy, to będzie jeszcze drugi...
A na dodatek 'kradziejki' z mojego piętra notorycznie wyjadają moje jedzenie z lodówki. Założę się, że to te same dziewczyny, które nigdy po sobie nie zmywają, zostawiają w kuchni brud, smród i masakrę.

Ale poszłam na próbę gospel i już mi lepiej. :)
Jedzenie leży w siatkach na moim parapecie. Skargę na okno posłałam komuś "wyżej". ...a o francuskim zwyczajnie pomyślę jutro. :)

Tymczasem, 8 grudnia idę na musical Sister Act w London Palladium, wcześniej gramy koncert świąteczny u nas na kampusie, a po głowie obecnie chodzi mi śmiechowa piosenka, którą troszkę podkręciliśmy na bardziej gospel niż The Lion King, ale tutaj, poglądowo, wersja oryginalna:
http://www.youtube.com/watch?v=apEuFdzP5ZU

A zatem: Ingonyama nengwen'amabala... i lecim! :)

P.S. Mam brata geniusza! :) (tu: na fortepianie)
http://www.youtube.com/watch?v=Om47eNacHsg

poniedziałek, 23 listopada 2009

DZIŚ w telegraficznym skrócie.

hiszpańskie dziewczyny, komplikacje w mojej głowie, a Barcelona jednak pozytywnie.
pracy w bród, a lista zamówień na prezenty długa. Życzenia obejmują Chińczyka do trzymania anteny telewizyjnej, tort z wyskakującą Brazylijką i słono-słodkie czekoladowe ciastka z Ameryki w pomarańczowym opakowaniu, bo przecież jestem "za oceanem". ;-)
i tęskno mi tak już. WELCOME HOME, za trzy tygodnie.

niedziela, 22 listopada 2009

życie z prędkością światła

gdyby zadowolenie z życia, ciekawość świata i uśmiechanie się duszą można by wyrazić za pomocą jakiejś miary... weźmy np. taki prędkościomierz



to zabrakłoby mi skali. pędzę na złamanie karku! :)

podejrzewam, że biorę to z powietrza. przez osmozę. wszelkie inne drogi zakażenia zostały odrzucone. ;-)

egoizm.

jakkolwiek sztampowe jest to stwierdzenie, to powiem: ludzie dzielą się na dwie grupy...

i dokończę adekwatnie do mojego myślenia


na tych, którzy karierę stawiają ponad rodzinę
i
tych, dla których rodzina jest najważniejsza.

nie myślę tutaj o czasie teraźniejszym, a raczej o przyszłości. w pewnym kręgu staramy się sobie tłumaczyć, że da się pogodzić jedno z drugim. lecz przecież jednak ze szkodą.

i choć moich rozważań w pełni nie zamierzam tu przedstawiać, to myślą dnia dzisiejszego była ta nutka egoizmu, czy jak kto chce niech to nazywa inaczej, który nigdy nie zmusił mnie do brania kogokolwiek pod uwagę przy robieniu swoich planów. a jeśli, to tylko przy okazji...
czy może nie poznałam jeszcze takiej siły, która zmieniłaby me spojrzenie na stan rzeczy.

sobota, 21 listopada 2009

in omnia paratus!

tyyyle chciałam napisać w międzyczasie, tylko czasu ciągle brak.
kilka spraw najważniejszych. żeby było chronologicznie, trzeba czytać od tyłu. : )

A na zakończenie tego wpisu-na-opak... DZIŚ moje pierwsze niezaplanowane popołudnie od długiego czasu spędziłam na... nie wiem czym. ;p Wiem tylko jedno. Ze dwie godziny siedziałam na Skypie. Pierwsze wirtualne oprowadzanie po mieszkaniu i zazdrość na zawartość lodówki;) Już się nie mogę doczekać, kiedy tam do Was przyjadę! -Londyniara zza oceanu;) [ze specjalnymi pozdrowieniami.] good night and good luck.

W CZWARTEK (19 listopada) znowu pojechałam do Londynu.
Miasto wyborów. Miasto możliwości. Miasto jak każde inne.
Z Polakami, których mijamy siedzących na schodach "...i jak mu za**bałem...".
Z Policjantami, którzy dziwnie nam się przyglądali, kiedy publicznie spożywaliśmy alkohol w kubeczkach z McDonalda, z widokiem na Westminster.
Z włoską knajpą, w której podają przepyszną pizzę.
Miasto jak każde inne, jeśli znajdzie się w nim ludzi, z którymi można przyzwoicie porozmawiać.
Wracałam w trochę smutnawym nastroju, z iPodem: najgorszą-imitacją-towarzysza-podróży, z losowo wybranym "one is the loneliest number that you'll ever do", z myślami moimi. Też random. O nieistniejących połówkach pomarańczy i banalnym pociągu do bogatych miast nocą.
Europa jednym pędzlem malowana.


PONIEDZIAŁEK, WTOREK & ŚRODA stały pod znakiem pracy i nauki. Poza gospel w sumie nic wartego wspomnienia, bo wszelkie "refleksje dnia" od tego czasu już uleciały gdzieś w niepamięć...


WEEKEND (14-15 listopada)
Po ciężkim tygodniu pracy przyszedł w końcu czas na zasłużony wypad do Londynu i wyczekiwany koncert Riverside.
Zanim tam pojechałam, kilka refleksji jeszcze tu na miejscu:
Pamiętam, jak mówiła mi pewna studentka medycyny z Bristolu (tak, ta co ostatnio jest zbyt zajęta, by do mnie zadzwonić albo napisać chociaż;]), że na początku pierwszego roku zadawała się z zupełnie innymi ludźmi, niż w trakcie tegoż roku, a potem na końcu z jeszcze innymi...
Nie wiem jakim prawem założyłam, że ze mną tak nie będzie. Zazwyczaj intuicja mnie nie zawodzi i mam dobre wyczucie co do ludzi. ALE... trafiłam w nowe środowisko, nowi ludzie, nowa kultura (chociaż teoretycznie nie tak odległa od naszej), niemniej jednak... I dałam się zwieść. Miałaś rację.
Mój weekend rozpoczął się mało ciekawie. Od zawodu. Moja naiwność znowu wygrała. Już drugi raz odkąd tu przyjechałam. Jednego dnia wydaje mi się, że mam tu kogoś, kogo mogę nazwać mianem przyjaciela, a następnego coś się dzieje - i nawet nie wiem co - i nagle "to avoid" jest jedynym słowem, które opisuje już-nieistniejącą relację. Dziwnie tak. Bardzo dziwnie.
Z jednymi przestaję utrzymywać kontakt, drugich poznaję, jeszcze inni przyjeżdżają niespodziewanie, przywożąc wspomnienie zeszłego roku... panta rhei.

Bardzo miła niedziela zakończona udanym koncertem Riverside. Nie znalazłam nikogo, kto chciałby ze mną pójść, więc w ostatniej chwili zdecydowałam się iść sama. A co tam. W końcu to ja chciałam iść, więc dlaczego miałabym to uzależniać od innych?
Przed koncertem poznałam jakiś Polaków, z którymi później przegadałam całą przerwę. Gdańszczankę spotkałam. :) W moim wieku mniej więcej :) Śmiesznie.
Niestety musiałam wyjść przed końcem i ewentualnymi bisami, bo piątkowe wichury zerwały most na trasie mojego pociągu, więc teraz jakieś objazdy itepe. itede. Zatem trzeba było zmyć się wcześniej, żeby jakoś dostać się z powrotem do domu.
No właśnie... czy akademik jest już moim domem? Jeśli mówię "wracam do domu" będąc na kampusie, nie mam przecież na myśli ani Warszawy, ani Słupska.
Dom. Takie krótkie słowo, a tyle znaczeń.

Grubo po północy dotarłam "do siebie" i, nóg nie czując, padłam. Bo inaczej tego nazwać chyba nie można... ;]

środa, 18 listopada 2009

na w pół realnie...

zapytana o moją ulubioną porę dnia, odpowiedź pewnie zależałaby od tego, kiedy to pytanie zostałoby zadane.

w tej chwili moją ulubioną porą dnia jest moment, kiedy już leżę sobie smacznie w łóżeczku i z zamkniętymi oczkami udaję się w ręce mojej wyobraźni. wyobraźni, która nieraz mnie zaskakuje, pokazując mi odległe krainy i nierealne rozmowy. kreując niesamowite sytuacje...
w pewnym momencie absurd osiąga po prostu poziom snu.

i tak teraz, słuchając sonat Mozarta dla wyciszenia (a po energii i pobudzeniu Sinatry jest mi to potrzebne przed pójściem spać), marzę sobie o tym momencie, niechętnie klepiąc kolejne słowa wypracowanka na niemiecki...

wtorek, 17 listopada 2009

love, love, loooove... ; - )

tak zrobię:
http://www.youtube.com/watch?v=vghd1ozDVrI&feature=related
;)

mam kilka rzeczy do napisania, tylko troszku czasu brak.

BTW, I'm in love with Sinatra. Całym serduszkiem. Aż się buzia śmieje... :)

sobota, 14 listopada 2009

tak zwane "niebo w gębie"

wczorajsza zmiana w hotelu... niebo w gębie. :D
nie dziwota, że tak się zachwyciłam, skoro po długim już okresie jedzenia niedosolonego i gumowego żarcia na stołówce wczoraj była grillowana pierś kurczaka, mini-tarta ze śliwkami i kozim serem, mozarella z pomidorami oraz tort czekoladowy i czerwone porzeczki na deser... mmmmmniam.
nie ma to tamto, Francuzi wiedzą jak używać kuchni.
a w dodatku w pracy w hotelu zaczyna się robić coraz przyjemniejsza atmosfera, więc fajnie jest. w miłej atmosferze szybciej leci czas;) zdecydowanie nie mam na co narzekać. :)

czwartek, 12 listopada 2009

niemożliwe staje się możliwe?

przez dwadzieścia lat zaprzeczałam swoim genom. jakim cudem z rodziców-muzyków rodzi się ekonomistka?;D
everybody lies. no i nie wyszło. do głosu dochodzi jakaś inna natura.
opierałam się przez dwadzieścia lat. rzuciłam szkołę muzyczną. robiłam już tak wiele różnych rzeczy. tyle innych mam w planach... a przecież nic związanego z muzyką w zasadzie (jeśli nie liczyć chóru gospel).
aż tu nagle dziś, z nienacka, złapało mnie nowe marzenie.
chciałabym nauczyć się grać na saksofonie.
serio, serio!
tzn. nie mówię, że chcę zaczynać kolejne studia po interior design;p nie chcę profesjonalnie, tylko tak dla siebie.

pokochałam ten nowy pomysł.

pozdrawiam wszystkich serdecznie - Wasza szalona i wciąż zaskakująca Wariatka (ale za to właśnie mnie kochacie, czyż nie?;])

środa, 11 listopada 2009

a może...

...a może Instituto Europeo di Design w Barcelonie?

wtorek, 10 listopada 2009

rozmarzyło się dziecko się, o.

uśmiech proszę. : )

każdego ranka się uśmiecham. sercem. kiedy cieszę się tą chwilą dla siebie: gdy puszczam sobie coś przyjemnego, pogryzam śniadanko, czasem popijam kawkę...
i rozkoszuję się tym, nawet jeśli wcześniej 21razy przestawiałam budzik na "5 minut później". ;D co to był za poranek!

nigdy nie mam zbędnych problemów ze wstawaniem - jedna, czasem dwie 5minutowe drzemki, żeby trochę się poprzeciągać lub przypomnieć sobie ciekawy sen. i już.
dzisiejsza anomalia była kolejnym dobrym powodem do tego, żeby się znowu ucieszyć.

cieszę się z mojego zalatanego życia. czerpanie garściami i dobre towarzystwo moich myśli cieszą mnie niezmiernie. (olaboga, ile powtórzeń! tyle tej radości:] )

ten wyjazd nauczył mnie już wielu ciekawych rzeczy o sobie samej, ale ostatnie spostrzeżenie zasługuje na wzmiankę tutaj.
wczoraj wieczorem odkurzyłam swój kalendarz. wzięłam go tutaj ze sobą oczywiście - jak zwykle nigdy się z nim nie rozstając, ale zaraz po przyjeździe stwierdziłam, że chcę porzucić ten zwyczaj. po zerwaniu z esgiehem chciałam zerwać z przesadną organizacją i nadmiarem zajęć. "16h wykładów i ćwiczeń w tygodniu to nie problem" - myślałam sobie. dziś w moim kalendarzu na nowo kreślę to-do-lists, przypominajki wszelakie i jako tako planuję swój czas. bo ja nie potrafię żyć życiem niepełnym. do moich 16h tygodniowo podoklejałam już tyle dodatkowych zajęć, obowiązków i przyjemności - a do tego jeszcze muszę wprzód ustalać zmiany w obu pracach i orientować się w tym, kiedy coś jest wykonalne, a kiedy nie - że dopiero teraz widzę, ile ja tu faktycznie robię.
i to mnie także cieszy.

dlatego uśmiech proszę. wszyscy. bo jak nie teraz to kiedy? : )

poniedziałek, 9 listopada 2009

Ewa przechodzi samą siebie!

Wspomnienia takich chwil i dni jak ta niedziela pozostają w mojej pamięci na długo. ALE Ewa robi takie cuda, że poza moją pamięcią, mam jeszcze w pełni oddające te momenty zdjęcia. Piękne zdjęcia.


Przyjechał Wojtek. Objazd po UK zaczął od spotkania ze mną i z Ewą właśnie. Londyn.
Zmieniają się miejsca wokół nas, zmienia się nasze menu, czy tematy rozmów. Tylko my się nie zmieniamy. No może troszeczkę, niewiele w gruncie rzeczy. W głębi duszy wszystko pozostaje takie samo. Jedyna w swoim rodzaju przyjaźń.

niedziela, 8 listopada 2009

THE LAST MOHICAN

'inspirujący' na swój sposób cytat z filmu ostatni Mohikanin:
"Someday you and I are going to have a serious disagreement."

...a cały wieczór, podczas którego między innymi obejrzeliśmy ten film, zaliczam do cudownie udanych. Po raz kolejny udowadniamy, że nie trzeba iść na imprezę, ani się schlać, żeby wyśmienicie się bawić. Aż mnie mięśnie brzucha bolą od śmiechu :):):)

sobota, 7 listopada 2009

ogrom możliwości


jakie to paradoksalnie zabawne, że przytłacza mnie morze możliwości.
grzebię sobie w Internecie i snuję plany na przyszły rok. poszukuję, zastanawiam się, rozważam. i do tego jeżdżę palcem po mapie. może Niemcy? może Kanada? a co powiecie na Hiszpanię?

to, co kiedyś nie mieściło się w głowie dziś jest tak naturalne.
przede mną milion szans i tylko ode mnie zależy, jak je wykorzystam.
to tak pozytywne uczucie...
a jednak czasem nachodzi mnie myśl, że przecież nie mogę wiedzieć od której strony to ugryźć, żeby było najlepiej. kiedy możliwości jest tak wiele, od tego, co przeszukam dokładniej i na co się zdecyduję zależy cała moja przyszłość. gdzie znajdują się moi przyszli dobrzy znajomi?, przyjaciele?, miłości? od tego co wybiorę zależy prawie wszystko. prawie, bo przecież nie tylko otoczenie decyduje o tym, co się dzieje ze mną. taką przynajmniej mam nadzieję. że ja też mam swój udział w tym, kim się stanę - i mam też nadzieję, że ten udział nie jest ograniczony do wyboru szkoły i kraju.
przede mną cała masa czasochłonnych poszukiwań. przede mną jest to, czego pragnę.

środa, 4 listopada 2009

drobne zmiany

pogrzebałam w ustawieniach i znalazłam - już nie trzeba mieć konta na gmailu (chociaż polecam tak czy siak;]), aby móc skomentować posta.
wystarczy wybrać "Nazwa/Adres URL" i wpisać swoje imię w pole "Nazwa" (adres URL można zostawić pusty)

proste? hope so. :)

a kolorystykę zmieniłam zamiast wizyty u fryzjera. jeśli wiecie co mam na myśli... ^^

niedziela, 1 listopada 2009

Szkocja!

Wczoraj obudziłam się chwilę po szóstej... w innym świecie.
Autobus ciągle jedzie, przez okno widzę pagórki z wypasającymi się krowami. Jeszcze dość ciemno, ale po chwili po prawej stronie, na horyzoncie pojawia się mlecznożółta łuna. Będzie wschód. Głowa oparta o szybę, w uszach spokojna muzyka z iPoda.
Tak pięknie rozpoczęła się ta szkocka przygoda.

Sobotnie słońce w Glasgow. Polski obiad - mniam, mniam. I długi spacer z Kubutkiem w halloween'owym stroju diabełka. Szkoci w kiltach grający na bębnach i kobzie na głównym deptaku. Niesamowici! Taka energia od nich biła, że szok. ;) I udzieliło mi się. Dzień bardzo pozytywny. Taki wewnętrzny spokój. Przepyszna kolacja u Chińczyków i niekończące się zabawy, tany-tany i chlapu-chlapu z najprzystojniejszym jednorocznym mężczyzną ever. A na koniec babski wieczór z Sis, najlepsze lody czekoladowe Haagen i po raz kolejny odpłynęłam przy "Przeminęło z wiatrem"...

Glasgow - I'm lovin' it.